Troy opowiadał swoją historię i metodycznie opróżniał po kolei sześć szuflad. Wszystkie przedmioty, jakie znalazł, rzucał na środek pokoju. Spoglądał na nie mimochodem, jakby był świadkiem codziennego zdarzenia. Każda kolejna bryła powtarzała ruch poprzedniej. Pięć stóp nad podłogą uformował się prawie cały działający model układu słonecznego.
— W końcu ta zabawa zmęczyła mnie i zamilkłem.
Kawał drogi przejechaliśmy w milczeniu. Była piękna, jasna noc. Wychylił głowę przez okno, aby popatrzeć na gwiazdy. Wreszcie, kiedy już przestał patrzeć, zapalił kolejnego skręta, poczęstował mnie i wskazał za szybę, na gwiazdy. — Qni wiedzą, człowieku, oni wiedzą — powiedział. Parę mil dalej, gdy wypuszczał mnie z samochodu, wychylił się i w jego oczach dostrzegłem szaleństwo. — Pamiętaj wyszeptał — gówno wiesz. Ale oni wiedzą.
Kiedy Troy skończył opowiadać, Carol podeszła do niego i z ostatniej szuflady wydobyła dwie garści mikroskopijnej wielkości drobiazgu. W dotyku cząstki były trochę lepkie. Strząsnęła je z rąk a one cudownie poleciały wokół pokoju i połączyły się w system pierścieni Saturna i Uranu.
Ze zgrozą spojrzała na Troya.
— Czy ta dziwna historyjka ma puentę? — zapytała.
— Muszę przyznać, że jestem zdumiona nonszalancją, z jaką traktujesz to diabelstwo. Bo ja prawie mam odjazd.
Zupełny.
Troy wskazał na miniatury planet unoszące się w powietrzu. — Tego co widzimy nie sposób wytłumaczyć w kategoriach naszego doświadczenia. Albo oboje nie żyjemy, albo przenieśliśmy się do jakiegoś nowego wymiaru, albo też ktoś zabawia się nami. Uśmiechnął się do Carol.
— Jeżeli już musisz wiedzieć, aniołku, sram ze strachu, ale tak jak ten stary, zatwardziały hipis ciągle sobie powtarzam: „oni wiedzą”. To mi przynosi jakąś ulgę.
Usłyszeli cichy odgłos przesuwania i do pokoju, przez otwór, jaki utworzył się między brązową i białą płytą zaraz na prawo od wyjścia, wpadł snop jasnego światła. Carol machinalnie cofnęła się i na chwilę zamknęła oczy. Troy także najpierw odskoczył, ale potem przysłonił dłonią oczy i obserwował. Płyty nadal rozsuwały się, aż otwór poszerzył się o jakieś dwie stopy. Pokój zaczął wypełniać się światłem. Troy ujrzał wielką rozświetloną kulę, która powoli przechodziła przez otwór.
— Jezu — jęknęła Carol gdy otworzyła oczy. Na swe miejsce w planetarium sunął świetlisty jasny glob wielkości olbrzymiej plażowej piłki zalewając cały pokój swoimi promieniami. Planety krążące po orbicie zalśniły od strony słońca jego odbitym światłem. Carol stała sparaliżowana, po twarzy bezgłośnie płynęły łzy. Nie mogła się poruszyć, ani wydobyć głosu. Była zupełnie przytłoczona.
Troy także był przerażony, ale jeszcze nie na tyle, by poraziło to jego zdolność działania. Chwilę później jednak ujrzał w wejściu coś, co sprawiło, że przeszedł go dreszcz zgrozy. Miał duszę na ramieniu. Przymrużył oczy, a potem spojrzawszy spod powiek nabrał pewności, że wyobraźnia nie płata mu figli. Odruchowo odwrócił się, by ochronić Carol i zasłonić przed nią to, co sam właśnie zobaczył.
— Nie patrz teraz — szepnął — mamy gościa.
— Co? — Carol była kompletnie zdezorientowana i oszołomiona.
Troy chwycił ja za ramiona i razem przesunęli się kilka kroków na prawo. Spojrzał przez ramię i znowu to zobaczył.
— Do wyjścia — powiedział odwracając się. Nie był w stanie dłużej ukrywać paniki.
Po oczach Carol było widać, że odkryła powód przerażenia Troya. Nie miała pojęcia, co to jest, ale wiedziała, że jest wielkie, groźne i zupełnie różne od wszystkiego, co kiedykolwiek widziała lub sobie wyobrażała. To coś weszło do pokoju. Usłyszała wściekłe, bezładne okrzyki Troya, ale nie zrozumiała ich sensu. Znowu spojrzała i oniemiała.
Otworzyła usta do krzyku, ale zrazu nie wydała żadnego dźwięku. Upadła na kolana. W uszach słyszała krzyk, ale wydawał jej się daleki, obcy. Mózg przesyłał informację, która mówiła „krzyczysz”, ale to z jakiegoś powodu wydawało się niemożliwe. To ktoś inny musiał krzyczeć.
Coś zbliżało się w jej stronę. W tej chwili miało około ośmiu stóp wzrostu, ale nieustannie zmieniało kształt i wielkość, gdy falistym ruchem posuwało się przez pokój. Cokolwiek to było, Troy i Carol mogli w to wejrzeć a miejscami nawet widzieć na wylot. Przeźroczysta błona ograniczająca to coś z zewnątrz była wokół owinięta pasem nieustannie kipiącej, płynnej materii, która przemieszczała się przy każdym ruchu. Poruszało się to jak ameba, ale ze zdumiewającą prędkością. Tuż za zewnętrzną błoną coś miało rozrzucone małe czarne punkty, które miotały się na wszystkie strony, najwyraźniej kierując nieustannymi przekształceniami. W pobliżu środka korpusu coś miało ponadto pół tuzina kawałków szarej, nieprzeźroczystej materii, każdy o powierzchni około stopy kwadratowej. Ale to nie korpus był taki przerażający. Z górnych partii wysuwały się dziesiątki wypustek, w większości długiego, wysmukłego kształtu, które — osadzone w korpusie — przypominały igły wbite w poduszeczkę. Przeźroczysta amebokształtna konstrukcja wyglądała, jakby była uniwersalnym układem transportowym, który może przenosić właściwie wszystko. Jego wyposażenie stanowił system ruchomych prętów, z których każdy był groźny, jako że ich zakończenia przypominały igły, ręce, szczotki, zęby a nawet miecze i armaty.
W wyobraźni Carol wyglądało to jak atak ciężkozbrojnego czołgu, który w jednej chwili mógł zmieniać wielkość i poruszać się na niewidzialnych gąsienicach we wszystkich właściwie kierunkach.
Gdy Troy spostrzegł, że to coś mierzy w Carol, przesunął się w bok starając się zapanować nad strachem i usiłując złapać oddech. Coś nagle wyciągnęło na zewnątrz, na odległość trzech stóp, swoje najdłuższe ramię — czerwonawy plastikowy przyrząd, który rozdwajał się na dwa krótsze zęby w odległości stopy od korpusu i zatrzymało je zaledwie sześć cali przed oczyma Carol. Krzyknęła i odepchnęła je z całej siły, ale ono zaraz odskoczyło z powrotem na miejsce. Troy chwycił kulę Jowisza i z całej siły rzucił nią w sam środek tego czegoś. Bezkształtna masa oparła się uderzeniu i natychmiast cofnęła swe wyciągnięte wypustki. Za chwilę jednak przekształciła się i tak ułożyła swą materię, że kula swobodnie mogła przez nią przelecieć.
Jowisz, zamiast uderzyć w podłogę po przeciwnej stronie, uniósł się w powietrze i wrócił, by zająć właściwe miejsce w modelu układu słonecznego.
Coś przestało napierać na Carol. Usadowiło się na środku pokoju miotając na wszystkie strony wrzecionowa tymi wypustkami. Wyglądało, że podejmuje decyzję. Troy odważnie chwycił pręt z urządzeniem chwytnym niczym szczotką i usiłował oderwać go od korpusu. Do zawiasu, którym ów pręt był przymocowany natychmiast wpłynęła rdzenna klarowna materia i wzmocniła połączenie. Jednak działanie Troya spowodowało wyraźną zmianę w zachowaniu. Coś ruszyło za nim. Troy upewnił się, że to coś nie zmieni kierunku ruchu i bacząc na kolejne manewry czerwonego przyrządu z dwoma zębami skinął na Carol, by się wycofywała. Potem nagle rzucił się do drzwi lekko potykając się o wyciągnięty pręt.
Coś było w ciężkiej rozterce. Z zaskakującą szybkością stało się niskie i przysadziste — mogło poruszać się znacznie szybciej i skuteczniej. Zespół rozwiniętych ramion skupił się w zwartym układzie ruchowym i coś wypadło za drzwi.
Carol została sama. Klęczała na podłodze. Model systemu słonecznego znajdował się nad nią po prawej stronie.
Читать дальше