— Szkoda, że nie przyjdziesz, ojcze — powiedział Hap.
— Inni ojcowie tam będą.
— Wiem, wiem — odpowiedział Winters. — Idzie twoja matka, a ja muszę przygotować na dzisiejszy wieczór pewne tajne sprawozdanie. Uścisnął syna. — Poza tym Hap, rozmawialiśmy już o tym. Ostatnio nie czuję się dobrze na kościelnych imprezach. Wydaje mi się, że religia stoi pomiędzy Bogiem a człowiekiem.
— Nie zawsze tak uważałeś — wtrąciła Betty z drugiej strony samochodu. — Tak naprawdę, to zawsze uwielbiałeś kościelne pikniki. Grałeś w softball, pływałeś i całymi wieczorami śmialiśmy się. W jej głosie znać było ślad rozgoryczenia. — No, Hap — powiedziała po chwili — nie możemy się spóźnić. Podziękuj ojcu za pomoc w pakowaniu.
— Dzięki, tato. — Hap wsiadł do samochodu a Winters zamknął za nim drzwi. Pomachali sobie na pożegnanie, gdy pontiac cofał z podjazdu na ulicę. Kiedy odjechali, Winters zadumał się: muszę spędzać z nim więcej czasu.
Potrzebuje mnie. Jeżeli teraz, tego nie zrobię, wkrótce będzie za późno.
Odwrócił się i poszedł do domu. Przy lodówce zatrzymał się i otworzył ją. Nalał sobie szklankę pomarańczowego soku. Pijąc rozglądał się bezmyślnie po kuchni. Betty już uprzątnęła naczynia po śniadaniu i włożyła je do zmywarki. Kuchenne blaty były wyszorowane. Poranna gazeta leżała starannie złożona na śniadaniowym stoliku. Kuchnia była schludna, uporządkowana. Tak jak jego żona.
Betty czuła wstręt do wszelkiego bałaganu. Winters przyommał sobie pewien poranek, gdy Hap był jeszcze w pieluchach i gdy mieszkali w Norfolk w Yirginii. Chłopczyk walił rękami w kuchenny stół i nagle machnął ramieniem strącając na podłogę filiżankę Betty i dzbanek ze śmietanką. Oba naczynia rozbiły się powodując bałagan w całej kuchni. Betty nagle przerwała swój posiłek. Po jakimś czasie wróciła do zimnej jajecznicy, ale nigdzie nie pozostał najmniejszy ślad, ani na podłodze, ani na szafce, ani nawet w koszu na śmieci. Wszystkie potłuczone kawałki zapakowała porządnie do kosza, a potem całą torbę wyrzuciła do śmietnika na zewnątrz.
W kuchni Wintersów, obok lodówki wisiała na ścianie mała makatka z prostym napisem, „Bo Bóg tak umiłował świat, Jan 3, 16”. Yernon Winters każdego ranka patrzył na makatkę w kuchni, ale właściwie przez całe miesiące, może nawet lata, nie czytał słów. Tego właśnie sobotniego poranka przeczytał je i czuł się poruszony. Pomyślał o Bogu Betty, o Bogu bardzo podobnym do tego, którego czcił w dzieciństwie i w latach młodości w Indianie. Spokojnego, opanowanego, mądrego starca, który siedział gdzieś tam w niebiosach obserwując wszystko, wszystko wiedząc, który gotów był wysłuchać naszych modlitw i na nie odpowiedzieć. Był to taki prosty, piękny obraz. — Ojcze nasz, który jesteś w niebie — powiedział przywołując powtarzaną w kościele setki, a może tysiące razy modlitwę. — Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi… I czym jest dla mnie Twoja wola, starcze? — myślał Winters nieco zaskoczony swoim bluźnierstwem. Przez osiem lat pozwalałeś mi dryfować, nie zważałeś na mnie, doświadczałeś mnie jak Hioba.
A może karałeś mnie. Podszedł do kuchennego stołu i usiadł. Pociągnął łyk pomarańczowego soku. Ale czy zostanie mi wybaczone? Jeszcze nie wiem. Ani razu przez ten cały czas nie dałeś mi wyraźnego znaku, mimo moich modlitw i moich łez. Raz, myślał, zaraz po Libii, zastanawiałem się, że może…
Było to na plaży. Pamiętał, że przysypiał leżąc na plecach na dużym, wygodnym ręczniku. W oddali słyszał fale i dziecięce głosy. Czasami wychwytywał głos Hapa lub Betty. Grzało letnie słońce, odprężało go. Jego promienie zaczęły się przeciskać przez powieki. Winters otworzył oczy. Nie widział zbyt wiele, ponieważ słońce było jaskrawe, a do tego oczy poraził mu jakiś metaliczny blask.
Dłonią przysłonił czoło. Nad nim stała mała dziewczynka o długich włosach. Miała może roczek. Wpatrywała się w niego. Blask pochodził z długiej metalowej przepaski w jej włosach.
Winters zamknął oczy i ponownie je otworzył. Teraz widział ją lepiej. Lekko poruszyła głową i błysk zniknął.
Ale wciąż uporczywie wpatrywała się w niego bez wyrazu.
Miała na sobie tylko pieluszkę. Zorientował się, że jest cudzoziemką. Może Arabka, pomyślał patrząc w jej głębokie, brązowe, migdałowego kształtu oczy. Nie poruszyła się, ani nie odezwała. Po prostu wpatrywała się w niego bezlitośnie, dogłębnie, jakby nie zauważała, że ją widzi.
— Cześć — powiedział spokojnie Winters. — Kim jesteś?
Mała arabska dziewczynka nie dała po sobie poznać, że cokolwiek usłyszała. Po paru sekundach nagle wskazała na niego palcem, a na jej twarzy pojawiła się złość. Winters wzdrygnął się i gwałtownie usiadł. Jego szybki ruch wystraszył ją. Zaczęła płakać. Wyciągnął do niej rękę, ale odsunęła się, pośliznęła, straciła równowagę i upadła na piasek.
Gdy padała, uderzyła o coś ostrego i krew z rany na głowie pociekła aż na ramiona. Dziewczynka, wystraszona najpierw upadkiem, potem widokiem własnej krwi, zaczęła zanosić się od płaczu. Winters, gdy zobaczył krew tryskającą na piasek, przezwyciężywszy lęk pochylił się nad dzieckiem. Cos dziwnego przemknęło mu przez myśl i postanowił podnieść arabską dziewczynkę, by ją ukoić. Odepchnęa go gwa townie, z niepohamowaną wściekłością i zaskakującą u malucha siłą. Wyswobodziła się. Znowu upadła na bok, a krew ze zranionej głowy spryskała jasnobeżowy piasek czerwonymi plamami. Wpadła w zupełną histerię.
Szlochała tak bardzo, że często traciła oddech. Twarz wykrzywiał jej strach i złość — Znowu pokazała na Włntersa.
Po paru sekundach z piasku podniosła ją para brązowych ramion. Wtedy dopiero Winters zauważył, że wokół są inni ludzie. Bardzo wielu ludzi. Dziewczynkę podniósł mężczyzna, który był chyba jej ojcem. Niski, przysadzisty Arab, mniej więcej dwudziestopięcioletni, w jasnoniebieskim kostiumie kąpielowym. Trzymał córkę osłaniając ją ramieniem. Wyglądało to, jakby spodziewał się ataku. Pocieszał wystraszoną, młodą żonę, której szlochy mieszały się z gorączkowym płaczem dziewczynki. Oboje rodzice patrzyli na Wintersa oskarżycielskim wzrokiem. Matka przyłożyła ręcznik do krwawiącej głowy dziecka.
— Nie chciałem jej zranić — powiedział Winters i w miarę jak mówił uświadamiał sobie, że cokolwiek powie, zostanie to źle zrozumiane. — Upadła i uderzyła o coś głową, a ja… — Arabska para powoli wycofywała się. Winters odwrócił się do pozostałych, może dziesięciu ludzi, którzy nadeszli słysząc płacz dziewczynki. — Nie zamierzałem jej zranić — powtórzył głośno. — Po prostu… — urwał.
Wielkie łzy spływały mu z twarzy na piasek. Mój Boże, myślał, ja płaczę. Nic dziwnego, ci ludzie…
Usłyszał inny płacz. Betty i Hap nadchodzili z tyłu. Gdy Arabowie oddalali się ze swoim krwawiącym dzieckiem, pięcioletni Hap widząc krew na rękach ojca wybuchnął płaczem i ukrył twarz w sukience matki. Rozszlochał się.
Winters spojrzał na swoje dłonie, potem na ludzi stojących wokół. Odruchowo schylił się i usiłował wyczyścić ręce w piasku. Głos szlochającego syna akcentował bezskuteczność próby starcia krwi z dłoni.
Komandor Winters klęczał na piasku i po raz pierwszy od chwili incydentu spojrzał na swoją żonę, Betty. W jej twarzy dostrzegł skrajne przerażenie. Spojrzał błagalnie, z prośbą o otuchę. Ale jej oczy zaszkliły się i sama padła na kolana bacząc, by nie odtrącić zapłakanego syna, który przylgnął do jej boku. Betty zaczęła się modlić. — Dobry Boże — powiedziała przymykając oczy.
Читать дальше