Hort nagle zaczął się śmiać. Ludzie z patrolu otoczyli go ciasnym kołem i zdezorientowani zaczęli badawczo przyglądać się kupce masy leżącej na ścieżce, zaś Hort w tym czasie skręcał się ze śmiechu, waląc pięściami w ubitą ziemię przy przedziwnym akompaniamencie nieregularnych eksplozji.
W końcu Hort opanował się na tyle, że mógł mówić.
— To te tykwy — wysapał.
— To te tykwy — powtórzył Smith, którego ogarniała złość. — To mi nic nie mówi.
Śmiejąc się jeszcze, Hort z trudem wstał.
— Na Langri rosną ogromne tykwy — rzekł. — Są większe od chat i faktycznie tubylcy używają ich do wykonywania dachów swych domostw. Występują we wszystkich możliwych kształtach i rozmiarach, a używa się ich do wytwarzania różnych rzeczy, od mebli po naczynia kuchenne. Od mojego przybycia tutaj przez cały czas zastanawiało mnie, jak te cholerne tykwy się rozmnażają, a teraz już wiem: eksplodują i rozrzucają zarodniki.
— Czy chce pan przez to powiedzieć, że wszyscy obcy na tej planecie zostali obudzeni, a myśmy odbyli tę uroczą, nocną przechadzkę po lesie tylko dlatego, że jakieś rośliny zabawiają się rozmnażaniem? — z goryczą zapytał Smith.
Jakiś oficer wszedł do sterowni i wyprężył się na baczność.
— Przepraszam, panie komandorze, ale… Yorish uniósł rękę.
— Chwileczkę — powiedział. Smith podsycał swój gniew.
— Jak to się stało, że te tykwy nagle postanowiły mieć dzieci tego samego wieczoru, kiedy wylądowała flota?
— Zapewne tubylcy wiedzą, co robić, żeby wybuchały — rzekł Hort.
— Panie komandorze — zwrócił się oficer do Yorisha — jakiś tubylec…
Yorish znów podniósł rękę.
— Tubylcy wiedzą, co robić, żeby wybuchały — powiedział chłodno Smith. — A więc to tak sobie wyobrażają przyjacielskie powitanie?
— Albo może chcą w ten sposób odwrócić uwagę waszych wartowników?
— Jakiś tubylec prosi o widzenie z panem, panie komandorze — upierał się oficer. Yorish odwrócił się.
— Jakiś tubylec?
— Wcale bym się nie zdziwił — rzekł Hort — gdyby pański dowódca odbywał teraz niezmiernie ciekawą rozmowę z młodym tubylcem o imieniu Fornri.
— Czy on nazywa się Fornri? — cicho spytał Yorish.
— Tak jest, panie komandorze.
— Powiedziałem mu, że zginie, jeśli tam pójdzie — rzekł Hort. — Uprzedzałem, że z tymi nowymi światłami i posterunkami wartowników będzie to niemożliwe i że jutro mógłbym umówić go na spotkanie, lecz on twierdził, że sprawa jest zbyt ważna, by z nią czekać i że tak mu nakazuje Plan.
— Co za Plan? — spytał Smith.
— Plan, który stoi za wszystkim, co robią tubylcy. Miał pan przyjemność wysłuchać jego fragmentu. Yorish pochylił się i wyłączył projektor.
— Przypuszczam — powiedział — że warty i patrole obserwowały las, bo stamtąd dochodziły eksplozje, a tymczasem ten Fornri, przez nikogo nie zatrzymywany, przeszedł koło posterunku warty numer jeden.
— Właśnie — rzekł ponuro oficer. — Przekroczył granicę terenu, ominął trzy patrole i przeszedł trasą, która musiała być w polu widzenia przynajmniej połowy posterunków wart drugiej linii i nikt go nie zauważył. Wsadzę do paki co najmniej dwudziestu.
— Później się tym zajmę — powiedział Yorish. — No, tak… Wiemy już, co Wembling o tym myśli, a teraz byłoby sprawiedliwie wysłuchać drugiej strony i dowiedzieć się, co tubylcy mają do powiedzenia na ten temat. Jak pan myśli, czy Wembling zgodzi się dać nam tłumacza?
— Trudno mi powiedzieć, panie komandorze, ale do rozmowy z tym tubylcem nie będzie nam potrzebny. On zna galaktycki.
Yorish pokiwał głową.
— Oczywiście. Powinien. Ale wspaniałe zadanie nam przypadło — powiedział z przekąsem. — Wszystko jest absolutnie logiczne i całkowicie niewytłumaczalne. Wybuchają tykwy, ale tylko wówczas, gdy ktoś je o to poprosi. Terenu budowy pilnują potężne warty z udziałem Floty, wezwanej na pomoc bez wyraźnego powodu. Tubylcy mówią po galaktycku, a o ile mi wiadomo, nie jest to język ojczysty rdzennej ludności żadnej z planet we wszechświecie. Niech pan wprowadzi tego poliglotę.
Tubylec ubrany był jedynie w przepaskę na biodrach; wszedł do sterowni „Hilna” z taką pewnością siebie, jakby obejmował statek w posiadanie.
— Czy pan komandor Yorish? — spytał. — Jestem Fornri.
Yorish nie wyciągnął doń ręki na powitanie. Postanowił sprawiedliwie go wysłuchać, ale nie był zbyt zachwycony zamieszaniem, wskutek którego doszło do tego spotkania. Powodem niezadowolenia komandora było przede wszystkim to, że gdyby jego ludzie zachowali się tak czujnie, jak oczekiwał, człowiek ten powinien być trupem, a nie emisariuszem. Ponadto Yorish nie wyobrażał sobie, żeby to, co miał mu do powiedzenia Fornri albo jakiś inny tubylec, nie mogło zaczekać do rana lub nawet do przyszłego tygodnia. Wskazał Fornriemu taboret, a kiedy ten usiadł, przysunął dla siebie drugi.
Ton Fornriego był stanowczy.
— Rozumiem, że reprezentuje pan Flotę Kosmiczną Galaktycznej Federacji Niepodległych Planet. Chyba się nie mylę?
Zaskoczony tym pytaniem w momencie, gdy siadał, Yorish wyprostował się i wytrzeszczył oczy.
— Nie… — powiedział bezbarwnym głosem.
— W imieniu mojego rządu proszę pana o pomoc przy wypędzaniu najeźdźców z naszej planety.
— Ale szatan! — wykrzyknął dyżurny oficer łączności, zapomniawszy się z emocji. Przy drugiej próbie Yorishowi udało się usiąść.
— Przypuszczam, że mówiąc słowo „najeźdźcy”, miał pan na myśli budowę — powiedział spokojnie.
— Tak.
— Federacja zaliczyła waszą planetę do klasy 3-C, a więc podlega ona jurysdykcji Urzędu Kolonialnego. Urząd ten przyznał firmie Wembling and Company specjalne uprawnienia i trudno uważać ją za najeźdźcę.
— Mój rząd zawarł traktat z Galaktyczną Federacją Niepodległych Planet — powiedział Fornri przesadnie ważąc każde słowo. — Traktat ten gwarantuje niepodległość Langri oraz pomoc Federacji w przypadku najazdu. Żądam, aby Federacja wypełniła swoje zobowiązania.
— Poproszę wykaz — zwrócił się Yorish do oficera dyżurnego.
— Mam go wyświetlić na ekranie, panie komandorze?
— Tak. Proszę wykręcić numer Langri.
Ekran zamigotał i Yorish zaczął głośno czytać świecący tekst.
— Pierwszy kontakt w czterdziestym czwartym. Zaliczona do klasy 3-C w czterdziestym szóstym. Brak wzmianki o jakimkolwiek traktacie.
Fornri wyjął zza pasa tubę z polerowanego drewna i wyciągnął z niej zwinięty pergamin. Wręczył rulon Yorishowi, który rozwinął go i położył na stole. Tak długo wpatrywał się weń i z takim niedowierzaniem, że aż oficer dyżurny nie wytrzymał i spojrzał mu przez ramię.
— Pieczęć krążownika bojowego „Rirga”! — wykrzyknął oficer dyżurny. — To poświadczona kopia oryginału! Yorish popukał palcem w pergamin.
— Gdzie jest oryginał? — spytał.
— W bezpiecznym miejscu — odparł Fornri. — Poprosiliśmy o kopie przy podpisywaniu traktatu i dostaliśmy je od oficerów floty.
Yorish ponownie spojrzał na ekran.
— W tym jest coś bardzo dziwnego — powiedział. — Traktat nosi datę o dwa miesiące późniejszą od pierwszego kontaktu i zalicza planetę do kategorii 5-X. To znaczy, że w czterdziestym szóstym dokonano zmiany kategorii. Zmiana ta winna być uwzględniona w wykazie, a nie jest.
— To niemożliwe, żeby ustalanie kategorii jakiejś planety trwało bez mała dwa lata — rzekł oficer dyżurny. — A może traktat jest sfałszowany?
Читать дальше