— Tubylcy używają materiałów wybuchowych! — wysapał Wembling.
— Wszystko na to wskazuje — zgodził się Yorish.
— Atakują nas!
— Nonsens! Żaden z wartowników niczego nie zauważył.
— Czy pamięta pan te trujące kolce, o których wspominałem? Może mają jakąś broń, z której strzelają do nas tymi kolcami?
— Gdyby cokolwiek wystrzelili, już dawno by tu doleciało — Yorish odparł oschle. — Tymczasem jeszcze nic tu nie ma.
Wembling stał przez chwilę w milczeniu; obaj wsłuchiwali się w grzmoty eksplozji. Dochodziły z otaczającego ich lasu, ale z bardzo dużego obszaru i z różnych odległości. Jeśli była w tym jakaś metoda, Yorish nie mógł jej ustalić.
— Chcę, żeby wzmocniono warty — rzekł Wembling.
— Byłoby to nierozsądne. Zostałbym bez rezerw.
— Zdaję się na pana i mam nadzieję, że zajmie się pan tym odpowiednio — oświadczył Wembling tonem wyroczni.
— Już to zrobiłem.
Ciągnąc za sobą swoją straż przyboczną, Wembling powlókł się w stronę pojazdu, wsiadł i odjechał. Kiedy Vo-rish rozmawiał z Wemblingiem, Smith popędził w ciemności nocy, więc dowódca „Hilna” wrócił do sterowni swego statku, by zaczekać tam na jego meldunek. Wybuchy trwały nadal.
W końcu Smith powrócił.
— Nikt nie widział nawet błysku — rzekł — co byłoby zrozumiałe ze względu na gęsty las, ale również nie można wyczuć żadnego zapachu, choć wiatr wieje w naszym kierunku. Myślę, że eksplozje dochodzą z daleka. Dotychczas nic takiego się nie zdarzyło, a ludzie Wemblinga nawet nie domyślają się, co to może być. Mówią, że na Langri jest pewien człowiek, który mógłby coś powiedzieć na ten temat — jakiś antropolog, niejaki Hort. Należał do personelu Wemblinga, ale ten go zwolnił, bo stanął w obronie tubylców. Mieszka sam w lesie w takiej chatce jak tubylcy. A co ciekawsze, jest zastępcą urzędnika sądowego.
Yorish zmarszczył brwi.
— Jakie ma kompetencje? — spytał.
— Nie wiem.
— Niech pan pójdzie do niego rano i włączy do naszego personelu — rzekł Vorish. — Ja nie mam nic przeciwko temu, że stoi po stronie tubylców. Najwyższy czas, żeby ktoś to zrobił.
— Wolałbym iść teraz. Mógłbym się dowiedzieć, co oznaczają te wybuchy.
— Jak daleko jest ta chata?
— W odległości kilku kilometrów.
— Ilu ludzi wejdzie w skład patrolu?
— Trzy osoby plus ja, co wystarczy do niesienia światła i radiostacji.
Yorish w milczeniu wyobraził sobie niewielki patrol jego ludzi, posuwających się jak widma przez gęsty, przypuszczalnie wrogi las. Wydawało mu się dziwne, że Flota Kosmiczna miała zajmować się czymś takim w środku nocy, ale widywał rzeczy jeszcze dziwniejsze i znacznie bardziej niesamowite planety.
— Słyszałem coś o kolcach — rzekł Smith. — Są całkowicie niegroźne, jeśli chodzi się środkiem ścieżki. Ścieżki wydeptali tubylcy, a przecież nie przechodziliby tamtędy tak często, by mogły one powstać, gdyby to groziło jakimś niebezpieczeństwem. Poza tym są zbyt inteligentni, żeby zrobić zasadzkę na patrol ze statku, który z orbity mógłby spalić na popiół wszystkie ich wsie w ciągu jednego obrotu planety.
— Tego nie wiemy — powiedział Yorish. — Z drugiej strony, ponieważ jeszcze nikomu nie zrobili krzywdy, zaryzykowałbym twierdzenie, że najpierw zaatakują raczej Wemblinga niż nas. Ale zanim pan do czegokolwiek wystrzeli, musi pan mieć absolutną pewność, że nie ma innego wyjścia.
Smith zasalutował i szybko się oddalił. Yorish polecił technikowi, żeby przydzielił patrolowi Smitha specjalny kanał, a potem ruszył na obchód posterunków wart. Wprawdzie wybuchy trochę zaniepokoiły jego ludzi, jednak nie wywarły na nich większego wrażenia. Dolatywały go urywki jakiejś rozmowy.
— Cokolwiek tam wysadzają — mruknął jeden z jego ludzi — mają sporo tych środków wybuchowych.
— Tym draniom ani trochę nie można wierzyć — odezwała się na to jakaś zakuta pała Wemblinga. — Opowiem ci, jak kiedyś…
Jakiś oficer zaproponował, żeby przenieść wartowników z plaży na stanowiska w pobliżu lasu.
— Tubylcy tylko na to czekają — oschle skomentował to Yorish. — Szczególnie jeśli tymi wybuchami chcą zwrócić naszą uwagę na las, by zaatakować od strony morza.
Tymczasem technik dostroił się do radiostacji Smitha, a Yorish obserwował trójwymiarowy obraz patrolu posuwającego się ścieżką przez las i szperającego światłami w jego ciemnościach. Kilka wybuchów rozległo się niepokojąco blisko, ale kiedy Yorish zapytał o nie Smitha, ten zachichotał i odrzekł, że eksplozje miały miejsce o całe kilometry od ich pozycji.
W końcu patrol minął zakręt ścieżki i doszedł do niewielkiej polany, na której stała jakaś langryjska chata. Na jej progu zobaczyli brodatego mężczyznę, który spode łba patrzył na intruzów. Smith podszedł do niego.
— Czy pan Arie Hort? Jestem komandor porucznik Smith z Floty Kosmicznej. Co to za wybuchy?
— Nie mam pojęcia, a jeśli nawet, dlaczego miałbym panu to powiedzieć?
— Czy tubylcy mają materiały wybuchowe? — spytał Smith.
W tej samej chwili w niewielkiej odległości nastąpił potężny wybuch i zarówno Hort, jak i Smith odruchowo drgnęli.
— Jest pan głuchy, czy co? — spytał Hort. — Pewnie, że mają. Ale to nie pański interes. A może Wembling rości sobie prawa do władzy nad całym kontynentem?
— Wembling chowa się pod łóżkiem — rzekł Smith. — Nie mam zamiaru wtrącać się w sprawy tubylców. Po prostu jestem ciekaw, co mnie zbudziło.
Twarz Horta rozjaśnił uśmiech.
— A wie pan, że ja też? Chodźmy popatrzeć.
Ruszyli w las z Hortem na czele. Wybuchy rozlegały się w dalszym ciągu. Smith podążał tuż za Hortem.
— Czy jest pan pewien, że ci tubylcy nie są niebezpieczni? — spytał. Hort zatrzymał się i odwrócił.
— Proszę pana, od prawie trzech lat mieszkam tu albo blisko nich, albo z nimi. Prawie przez cały ten czas codziennie przebywałem wśród nich i nigdy nie zauważyłem, żeby się bili między sobą, czy choćby poważniej kłócili. Uważam, że są bardzo niebezpieczni, ale nie w tym znaczeniu, które pan ma na myśli.
Posuwali się dalej. Nagle drogę przecięła im rzeka, którą przebyli łodzią przypominającą prymitywny prom. Weszli na ścieżkę po drugiej stronie i ruszyli nią szybkim marszem. Po obu stronach idących przesuwał się monotonnie las. Noc pokryła szarością wszystkie barwy, a ogromne kwiaty na wielu drzewach dziwnie zwinęły swe delikatne płatki, jakby broniąc się przed ciemnością.
Również następną rzekę przebyli łodzią. Wybuchy oddalały się, lecz Yorish był coraz bardziej zaniepokojony, obserwując z bezpiecznego miejsca na „Hilnie”, jak jego ludzie wciąż posuwają się w głąb nieznanego lasu.
— Czy używali już kiedyś materiałów wybuchowych? — spytał Smith.
— Nie — odparł Hort. — Nie zauważyłem, żeby je mieli.
— To chyba potężne ładunki. Taki wybuch mógłby zamienić spory statek kosmiczny w kupę złomu.
Hort nic na to nie odpowiedział. Yorish zamierzał już zawrócić patrol, gdy wtem Hort ukląkł na ścieżce.
— Nie zbliżać się! — krzyknął. Smith ukląkł w pobliżu, żeby mu poświecić, a jeden z ludzi skierował w ich stronę kamerę. Yorish badawczo przyglądał się obrazowi nieokreślonej masy, nad którą pochylał się Hort, lecz nic mu nie przychodziło do głowy.
— Co to jest? — spytał Smith.
— Czy może pan tutaj poświecić? O, tak. Niech mnie szlag trafi, jeśli to nie wygląda jak…
Читать дальше