W pojeździe znajdowało się czterech mężczyzn, a kiedy jeden z nich wyskoczył i spiesznie skierował się ku „Hilnowi”, dwóch z pozostałej trójki, zapewne straż przyboczna, powoli ruszyło za nim. Yorish przyjrzał się badawczo niskiej korpulentnej postaci i doszedł do wniosku, że człowiek ten jest silniejszy fizycznie niż można było sądzić po jego wyglądzie. Zwinność, z jaką wyskoczył z pojazdu, była imponująca i rzucało się w oczy, że pracował w słońcu. Na jego opaleniznę z zazdrością patrzyliby bladolicy mieszkańcy mroźnych planet.
— Miło mi pana poznać, komandorze — powiedział. — Jestem Wembling. Zetknęli się dłońmi.
— Wydaje mi się, że panuje tu spokój — zauważył Vorish. — Z rozkazów, które otrzymałem, odniosłem wrażenie, że oblegają was tubylcy.
— I tak też jest — powiedział Wembling z goryczą. — Robią nam różne świństwa, na które nie ma kary.
Yorish mruknął kilka zdawkowych słów i znów zaczął rozglądać się dokoła. Nie zauważył niczego, co mogłoby popsuć jego pierwsze wrażenie. Langri była wyjątkowo piękną, spokojną planetą.
Wembling zaśmiał się cicho, opacznie rozumiejąc jego zachowanie.
— Ale niech pan się tym nie przejmuje — powiedział. — Za dnia mamy nad nimi prawie pełną kontrolę. Myślę, że może pan zwolnić swych ludzi na kilka godzin, żeby nacieszyli się plażą i na chwilę zapomnieli o kosmosie. Jak tylko pan się zainstaluje, komandorze, proszę przyjść do mnie do biura, to pokażę panu, czego od was potrzebuję.
Odwrócił się, niedbale machnął ręką na pożegnanie i wsiadł do pojazdu, który natychmiast ruszył, zaś dwaj pozostali musieli wskakiwać w biegu.
Yorish odwrócił się i zobaczył, jak komandor porucznik Smith uśmiecha się doń z trapu.
— Kto to był? — spytał Smith. — Sam Wielki Admirał? Sprawia wrażenie, jakby dqskonale wiedział, co pan ma tu robić.
— Cieszę się, że ktoś to wie, bo ja nie mam pojęcia. Czy zauważył pan tu coś szczególnego?
— Wydaje mi się, że czuję jakąś szczególną wonność — stwierdził Smith.
— Niech pan powie Mackliemu, żeby poszedł na zwiady, porozmawiał z ludźmi Wemblinga i spróbował wybadać, co się tu dzieje. Prawdopodobnie będę musiał pójść do tego człowieka. Coś mi się widzi, że chce, aby cała załoga „Hilna” pełniła służbę wartowniczą. Kiedy odejdę, niech pan weźmie patrol i obejdzie teren budowy. Proszę sprawdzić, jakie środki bezpieczeństwa przedsięwzięto i na jakie problemy możemy się tu natknąć.
Całą jedną ścianę biura Wemblinga pokrywała ogromna mapa, a on sam, żywo gestykulując, wyjaśniał, czego chce. Chciał zaś, żeby teren budowy otoczono solidną, żywą ścianą z ludzi, stracił jednak dwadzieścia minut, żeby to w końcu powiedzieć.
Yorish wysłuchał Wemblinga, po czym grzecznie go poinformował, że to niemożliwe.
— Mam sprawnych ludzi — rzekł — ale jest ich za mało, a dotychczas nie udało mi się ich nauczyć, by pełnili służbę w siedmiu różnych miejscach jednocześnie.
— Pańskim świętym obowiązkiem jest ochrona życia i mienia obywateli Federacji! — warknął Wembling.
— Gdyby sztab Floty zamierzał wysłać mnie do pełnienia służby wartowniczej na całym kontynencie — rzekł Yorish lodowatym tonem — wysłałby liczniejsze siły, powiedzmy… dwa statki. To, czego pan żąda, wymaga dziesięciu dywizji żołnierzy i sprzętu wartości miliarda kredytek, co i tak nie zapewniłoby całkowitego bezpieczeństwa. Po co panu posterunki wartowników wzdłuż plaży?
— Czasem te dranie dostają się tu cichaczem z morza. Tym niegodziwym łotrom ani przez chwilę nie można wierzyć. Moi ludzie nie zechcą pracować, jeśli cały czas będą musieli bać się o swoje życie.
— O tym nie wiedziałem — Yorish odwrócił się zdziwiony. — Ilu ludzi pan stracił?
— Hm… Właściwie żadnego, ale to nie zasługa tubylców.
— Czy zniszczyli panu jakiś sprzęt albo materiały?
— Mnóstwo. Udaje im się unieruchomić dwie lub trzy maszyny dziennie i ciągle się tutaj przekradają i zatrzymują roboty. Byłoby jeszcze gorzej, gdybym nie sprowadził podwójnej liczby robotników tylko po to, aby pilnowali terenu. Komandorze, poznałem w życiu mnóstwo różnych ludzi, ale nigdy nie spotkała mnie aż taka niewdzięczność. Zacząłem to wszystko z myślą o zdobyciu funduszy na sfinansowanie obiektów potrzebnych tubylcom, a pierwszą rzeczą, jaką zbudowałem, był ośrodek zdrowia, właśnie dla nich, a poza tym, od każdego grosza dochodu z uzdrowiska otrzymają odsetki. Mimo to, od samego początku nękają nas na wszystkie możliwe sposoby. Przedsięwzięcie to kosztuje miliardy kredytek, a ja sfinansowałem je do granic moich możliwości, zaś ci niewdzięcznicy usiłują mnie zrujnować. Mam o to do nich wielki żal. A teraz chciałbym panu coś zaproponować. Obaj wyznaczymy po jednym człowieku na każdy posterunek warty na wszystkich zmianach. Moi ludzie wiedzą, na co mogą się zdobyć tubylcy i jak sobie z nimi radzić, więc pokażą pańskim, co należy robić. Powiem mojemu kierownikowi, żeby wspólnie z panem opracował szczegóły.
— Czy ma pan jeszcze jedną mapę? — spytał Yorish.
— Ależ oczywiście…
— Z naniesionymi posterunkami wart? Wembling przecząco pokręcił głową.
— Dotychczas wystarczała mi jedna.
— W porządku. I tak pewnie będziemy musieli przestawić posterunki. Proszę przysłać swojego kierownika z mapą na „Hilna”. Poprosimy go, żeby nam powiedział to, czego nie wiemy, i wspólnie opracujemy plan działania, uwzględniając nasze możliwości.
Smith wrócił z patrolu rozpoznawczego i zgryźliwie zauważył, że to nie Flota Kosmiczna jest potrzebna Wemblingowi, lecz Armia Kosmiczna i w dodatku cała. Yorish przekazał mu człowieka, którego skierował Wembling, a potem zostawił ich samych, spierających się o posterunki wart. Chciał wszystko zobaczyć na własne oczy.
Stał tak na pustym kawałku plaży przy granicy terenu stanowiącego bazę „Hilna” i spoglądał w morze, kiedy dogonił go komandor porucznik Macklie, oficer wywiadu.
— Miał pan rację, panie komandorze — rzekł Macklie — sytuacja jest bardzo dziwna. Te rajdy, o których mówił Wembling, to po prostu akcje tubylców, wykonywane w pojedynkę lub parami. Przekradają się na teren budowy, kładą na ziemi przed jakąś maszyną lub mocno czegoś chwytają i w ten sposób wstrzymują roboty do chwili, gdy ktoś ich stamtąd nie zabierze i nie wyrzuci z powrotem do lasu.
— Czy zraniono jakiegoś tubylca? — spytał Yorish.
— Nie, panie komandorze. Ludzie Wemblinga mówią, że on sam kategorycznie im tego zabronił. Dobrze wie, że złe traktowanie tubylców, jeśli nawet sądzi, iż na nie zasługują, wpakowałoby go w takie kłopoty, z jakimi by sobie nie poradził.
— Rozumuje prawidłowo.
— Tak jest. Tubylcy chyba też o tym wiedzą, gdyż najwyraźniej chcą, żeby ich zraniono. To bardzo denerwuje robotników; nigdy nie mają pewności, czy jakiś tubylec nie wyskoczy im nagle przed nosem. Obawiają się, że gdyby jednego zranili, pozostali ruszą na nich z zatrutą bronią. Podobno na tej planecie są jakieś paskudne trucizny. Jest też jakiś kolec, który może uśmiercić człowieka prawie natychmiast.
— Czy zraniono jakiegoś robotnika?
— Kilku porwano, zanim Wembling wpadł na pomysł, żeby pracowali w grupach. Tubylcy zwrócili ich całych i zdrowych. Wsadzili ich do olbrzymich tykw i spuścili po stoku na te budynki z prefabrykatów. Wszyscy byli śmiertelnie przerażeni, szczególnie ci wewnątrz tykw, ale nikomu nic się nie stało.
Читать дальше