— Czy limuzyna już czeka? Mówiłam panu Yorlonowi, żeby poprosił ambasadę o samochód.
— Limuzyna!? — wykrzyknął kapitan. — Na Langri nie ma żadnych pojazdów naziemnych. A poza tym, lądowisko to plac tuż przy ambasadzie.
— Żadnych pojazdów? To jak oni się tu poruszają?
— Przeważnie łodziami.
— To znaczy, że tu wszędzie jest woda?
Kapitan nie odpowiedział. Doszli do śluzy. Podał jej rękę, by mogła przejść, a gdy oboje stanęli na szczycie pochylni, panna Warr popatrzyła wokół siebie w osłupieniu.
— To… to jest ta planeta Langri?
Ma wzniesieniu przy końcu lądowiska stało kilka tandetnych prefabrykowanych budynków. Wyglądały, jakby jakaś maszyna, zmęczona ich dźwiganiem, porzuciła je byle gdzie. Stały, albo raczej płynęły w falującym morzu kwiatów. Widok gigantycznych kwiatów o żywych kolorach na tle fantastycznych barw pobliskiego lasu zapierał dech w piersi, nawet pomimo budynków, które były zgrzytem w tej scenerii.
Było to dla niej niepojęte, a jeszcze bardziej niewiarygodne. Jeszcze raz popatrzyła na tandetne zabudowania, które kapitan nazwał ambasadą.
— To znaczy… wuj Harlow jest ambasadorem w… t y m? Kapitan spojrzał na nią ubawiony.
— Mieszkańcy Langri zaproponowali, że sami mu zbudują ambasadę, ale pani wuj obawiał się, że ucierpi na tym jego prestiż. Domy tubylców zrobione są z mat wyplatanych z trawy.
— Ale — oszołomiona ponownie popatrzyła wokół siebie — gdzie jest stolica?
— Tu nie ma żadnych miast — rzekł kapitan. — Po prostu kilka wsi z chatami z trawy.
Talitha wybuchnęła śmiechem. Jeszcze nie wszystko do niej dotarło, ale wiedziała, że zrobiono jej kawał; nic dziwnego, że kapitan tak się na nią gapił, zobaczywszy ją ubraną w najmodniejszą suknię wieczorową przed lądowaniem na takim odludziu.
Zrobiła kilka kroków po pochylni.
— Ależ tu p i ę k n i e — powiedziała.
Dotarła do końca pochylni i znów popatrzyła wokół. Kołyszące się kwiaty zdawały się przywoływać ją i nagle puściła się biegiem. Kiedy tak radośnie pędziła wśród kwiatów, trzepocząc suknią i zapomniawszy o fryzurze, wyciągnęła rękę i zerwała kilka z nich. Potem spojrzała na nie i gwałtownie się zatrzymała. Więdły jej w ręku, brązowiejąc. Zastanowiło ją to, więc zerwała jeszcze jeden i obserwowała, jak jego lśniące płatki tracą barwę, jak gdyby trzymała je nad płomieniem. Rzuciła zwiędły kwiat i zamyślona ruszyła w stronę budynków.
Łączyły je błotniste ścieżki. Od budynków rozchodziły się w różnych kierunkach inne ścieżki, z których jedna prowadziła łukiem na plażę. Z lądowiska nie było widać oceanu, ale ze szczytu wzgórza można było zobaczyć jego połyskliwe, iskrzące się, niewiarygodnie piękne, zielonkawobłękitne wody pod zielonkawobłękitnym niebem.
Zajrzała do budynków. W jednym znajdowała się stacja łączności i biura. Trzy przeznaczono na sypialnie. Następny obejmował jadalnię, bibliotekę i salę gier. Ostatni był magazynem. Wszystkie błyszczały czystością — były tak wysprzątane, jakby zajmował się nimi odpowiednio zaprogramowany robot domowy, ale nikogo w żadnym z nich nie zastała. Kiedy je oglądała, doznała panicznego uczucia strachu, że znajduje się na bezludnej planecie i musiała sama siebie przekonywać, iż tak nie jest.
W końcu wróciła do budynku biurowego, a w chwilę potem otworzyły się drzwi i wszedł kapitan statku, wywijając workiem z pocztą. Rzucił go na biurko i zdjął inny z haczyka na drzwiach.
— Pani bagaże są w drodze — rzekł do niej. — Czy jestem jeszcze pani potrzebny?
— Proszę mi udowodnić, że ktoś mieszka na tej głupiej planecie.
Podszedł do okna i pokazał. Na zamglonym horyzoncie widziała tylko ledwo dostrzegalne, kolorowe punkciki.
— Myśliwskie łodzie tubylców — rzekł. — Widzi pani żagle? Stworzenia, które łowią, są najbardziej odrażającymi potworami, jakie tylko można sobie wyobrazić, a każdy z nich wypełnia sobą jedną łódź.
Uśmiechnął się do niej szeroko.
— Wspaniałe miejsce ta planeta Langri — powiedział. — Będzie się tu pani doskonale bawić.
— A co tu można robić? — zapytała pogardliwie.
— Pływać, grać z tubylcami — niech pani pójdzie na plażę i popatrzy.
Odwrócili się, kiedy trzech spoconych ludzi z załogi statku wniosło bagaże Talithy. Kapitan podniósł worek z pocztą i skierował się ku drzwiom, a trzej mężczyźni niezgrabnie odsunęli się na bok, robiąc mu przejście.
— Kusi mnie, żeby odlecieć z wami — powiedziała Talitha.
— Nonsens! Życzę miłych wakacji, jakie ma każdy na Langri. Jeśli potem będzie pani chciała odlecieć, to zjawię się tu znowu za dwa, trzy miesiące.
Skinął głową, uśmiechnął się i wyszedł, wywijając workiem.
Mężczyźni w dalszym ciągu trzymali w rękach jej bagaże.
— Proszę mi wybaczyć — rzekła. — Po prostu proszę je tutaj zostawić. Jeszcze nie wiem, gdzie będę mieszkała. Bardzo dziękuję. Jest za gorąco, żeby dźwigać takie ciężary.
— Po co, u diabła, ten pośpiech? — z goryczą zauważył jeden z nich. — I tak zawsze się spóźniamy. Ja tam bym sobie popływał.
Skinęli jej głowami i wyszli. Zawahała się na moment, a potem wyszła za nimi i zatrzymała się patrząc na statek. Wyładowane zapasy zwalono w bezładny stos tuż za lądowiskiem. Kapitan postarał się o odniesienie bagaży kobiecie w niedoli, ale oczywiście nie miał zamiaru przenosić dostarczonych zapasów ani o centymetr dalej, niż było to absolutnie konieczne, by nie wyręczać personelu ambasady, który poza pływaniem i grą z tubylcami nie robił nic. Patrzyła na statek, dopóki nie wystartował, a potem, czując się bardzo osamotniona, wróciła do ambasady. Ale nie weszła do wewnątrz. Po chwili wahania wybrała ścieżkę w kierunku plaży, przeszła kawałek wzdłuż brzegu i powróciła tą samą drogą. Inna ścieżka wiodła od budynków ambasady, poprzez usianą kwiatami łąkę, do wspaniale kolorowego lasu. Jeszcze raz zawahała się; wreszcie wzruszyła ramionami i poszła ścieżką do lasu. Przechodząc przez łąkę pochyliła się, by z bliska popatrzeć na dziwnie delikatne kwiaty. Jej oddech był dla nich jeszcze bardziej zabójczy niż dotyk, gdyż natychmiast ciemniały pod jego działaniem. Skonsternowana wyprostowała się i ruszyła dalej.
Zatrzymała się dopiero przy pierwszych drzewach. Ścieżka najwyraźniej nie była zbyt uczęszczana. Las wydał się Talicie bardzo ciemny.
Jej uwagę zwrócił błysk koloru z prawej strony. Pośpieszyła tam i pochyliła się nad nim, całkowicie zafascynowana. Był to tak piękny kwiat, jakiego jeszcze nigdy nie widziała. Machinalnie wyciągnęła rękę; kwiat gwałtownie zaczął umykać, prześlizgując się po innych kwiatach i skacząc z jednego liścia na drugi, by w końcu spaść na ziemię i zniknąć w wysokich zaroślach.
Kiedy tak patrzyła za nim zdumiona, doznała niejasnego wrażenia jakiegoś ruchu nad swą głową. Nim jednak zdążyła się poruszyć, czy choćby przestraszyć, spadł na nią skłębiony wieniec pnączy, które oplotły ją w jednej chwili i poczęły się zaciskać. Krzyknęła, próbując je rozerwać, lecz nim jeszcze zdołała je pochwycić, wymknęły się jej, skręcając się i miotając; na koniec z wolna uniosły się z powrotem pod olśniewający baldachim z liści. Cofnęła się chwiejnie. W miejscach zetknięcia z pnączami jej nagie ramiona były pokryte drobniutkimi kropelkami krwi. Poza tym, nie widać było śladów żadnych obrażeń. Ciężko oddychając, spojrzała w górę na drzewo i dostrzegła liczne pęki pnączy, gotowe spaść na nieostrożnych.
Читать дальше