— Otrzymałem już ostateczne instrukcje — oznajmił Dallman. — Zostałem upoważniony do bezwarunkowego przyjęcia ustalonych przez was grzywien i kar. Mój rząd zdeponuje pół miliona kredytek na koncie waszego rządu w Banku Galaktyki, gdy tylko otrzyma wiadomość o pomyślnym zakończeniu tych rozmów. Akceptując to, zgadzacie się równocześnie na zwrot całego skonfiskowanego sprzętu i broni, na zwolnienie wszystkich zatrzymanych oraz na wydanie wszystkim statkom zezwolenia na odlot.
Podał przez stół zlecenie wypłaty. Tubylcy popatrzyli na dokument obojętnym wzrokiem. Dallman zastanawiał się, co taka suma — niezła fortuna w każdym cywilizowanym świecie — mogła oznaczać dla mieszkańców tej planety.
— Zostanie uznany status waszej planety jako niepodległego świata — mówił dalej Dallman — a jej prawa będą respektowane przez Federację Galaktyczną i stosowane w sądach Federacji w sprawach, w których występować będą obywatele Federacji czy rządy. Mój rząd będzie miał tu swego stałego przedstawiciela w randze ambasadora, a przy ambasadzie będzie stacja łączności do kontaktowania się z rządem oraz ze statkami, pragnącymi otrzymać zezwolenie na lądowanie.
— To wystarczy — rzekł Fornri — jeśli oczywiście warunki tego porozumienia zostaną sporządzone na piśmie.
— Oczywiście — powiedział Dallman i zawahał się. — Rozumiecie… oznacza to, że musicie zwrócić całą broń, którą skonfiskowaliście nie tylko „Rirdze”, ale również statkom badawczym.
— Rozumiemy — odpowiedział Fornri z uśmiechem. — Jesteśmy ludem pokojowym i nie potrzebujemy broni.
Nie wiedzieć czemu Dallman spodziewał się, że negocjacje utkną na tym punkcie. Głęboko zaczerpnął powietrza i rzekł:
— W porządku. Każę przygotować traktat do podpisu.
— Czy możemy otrzymać kopie dla naszych archiwów okręgowych? — spytał Fornri.
Dallman zamrugał oczami, słowo „archiwum” dziwnie nie pasowało do tego prymitywnego świata o bujnej, soczystej zieleni. Oparł się jednak pokusie, by spytać, czy archiwa przechowuje się tu w chatach o plecionych ścianach, czy też w dziuplach drzew.
— Otrzymacie tyle kopii, ile tylko pragniecie — powiedział. — I jeszcze jedno. Do opracowania traktatu potrzebna nam będzie oficjalna nazwa waszej planety. Jak ją nazywacie?
Tubylcy patrzyli na niego zdumieni.
— Oficjalna n a z w a? — powtórzył Fornri.
— Dotychczas waszą planetę oznaczały jedynie współrzędne na mapie, a jeśli jej nie nazwiecie, ktoś zrobi to za was i ta nazwa może wam się nie spodobać. Może to być słowo oznaczające „świat” w miejscowym języku, albo imię legendarnego bohatera, lub też przymiotnik — naprawdę, co tylko chcecie. Najrozsądniej byłoby wybrać słowo krótkie i dźwięczne. Więc jak chcecie ją nazwać?
Fornri zawahał się.
— Może to przedyskutujemy.
— Słusznie. Ma to bardzo duże znaczenie nie tylko dla traktatu, ale również dla waszych stosunków z innymi planetami. Planety mają nazwy z tego samego powodu, dla którego ludzie noszą imiona — żeby można je było odróżniać, opisywać i tak dalej. Nie możemy nawet zdeponować należnego wam pół miliona kredytek, o ile wasza planeta nie będzie miała nazwy służącej do identyfikacji jej konta.
Ale chciałbym uprzedzić, że jak już raz wybierzecie nazwę, zostanie ona wszędzie zapisana i praktycznie nie będzie można jej zmienić.
— Rozumiem.
— Ustalcie nazwę i wówczas przygotujemy traktat.
Tubylcy odeszli, Dallman rozluźnił się i nalał sobie do kubka sfermentowanego napoju tubylców. Był on tak dobry, jak twierdził ów członek jego załogi na plaży, a doskonałe jedzenie, jakiego próbował, skorzystawszy z zaproszenia na ucztę poprzedniego wieczora — nazywało się to koluf — było przysmakiem, pod którym z dumą podpisałby się każdy członek Galaktycznej Ligii Artystów Kucharzy.
Wszystko było piękne, a jeszcze te rozkosze kulinarne.
— Chyba najwłaściwszą nazwą byłby „Raj” — pomyślał na głos.
Protz podniósł swój kubek, pociągnął zeń potężny łyk i westchnął głęboko.
— Zgoda, ale będzie lepiej, jeśli sami dokonają wyboru. Raj mogą sobie zupełnie inaczej wyobrażać. W każdym razie, największe kłopoty wynikają, gdy nazwy planetom nadają obcy.
Dallman uśmiechnął się, przypomniawszy sobie słynną historię statku badawczego, który wzywał pomocy z bagien na obcej planecie. „Gdzie jesteście?” zapytała baza. Statek podał swoje współrzędne i całkiem niepotrzebnie dodał „Ależ to piekielna planeta!”. Jej mieszkańcy potem przez całe wieki próbowali zmienić tę nazwę, ale w dalszym ciągu na wszystkich oficjalnych mapach figurowała jako „Piekielna”.
Trzy godziny później „Rirga” znajdowała się w Kosmosie, a Protz i Dallman stali w sterowni, obserwując oddalającą się planetę, którą będą zawsze pamiętali jako „Raj”.
— Czułbym się o niebo lepiej, gdyby ambasadorem był ktokolwiek inny, byle nie Wembling — powiedział Protz.
— Nic na to nie można poradzić — odrzekł Dallman, patrząc sennie na ekran monitora. — Bądź co bądź to piękna planeta. Ciekaw jestem, czy ją jeszcze kiedykolwiek zobaczymy.
— A nazwali ją „Langri” — Protz zamyślił się. — Jak pan myśli, co to może znaczyć?
Młody intendent, pan Yorlon, podawał przez interkom statku kurierskiego informacje o lądowaniu. Talitha Warr słuchała, uśmiechając się z lekka i przygładzając niesforny kosmyk włosów. Całą tę audycję adresował wyłącznie do niej jako jedynego pasażera na pokładzie. Robił to zawsze od chwili, gdy rozpoczęła podróż, ale tym razem słyszała w jego głosie nutkę smutku.
— Planeta Langri za pięćdziesiąt sekund, panno Warr. Temperatura na powierzchni: dwadzieścia sześć, wilgotność: pięćdziesiąt jeden, przyciąganie: dziewięćdziesiąt cztery procent normalnego; atmosfera: dwadzieścia cztery procent tlenu. Planeta Langri za trzydzieści sekund…
— A bodaj to! — wykrzyknęła, obeszła stertę bagaży na środku ciasnej kabiny i z impetem usiadła w wyściełanym fotelu kompensacyjnym. Światełko ostrzegawcze już się paliło. Ze stojącego w zasięgu jej ręki dyfraktofonu płynęła melodia pasująca do nastroju Yorlona. Nie lubiła takiej muzyki, ale była zbyt zajęta ubieraniem się, by zmienić nagranie.
Pan Yorlon mówił przez cały czas.
— Lądowanie za dziesięć sekund; lądujemy!
Statek osiadł na ziemi i zakołysał się łagodnie, na co dyfraktofon zareagował piskiem. Światełko ostrzegawcze zgasło. Talitha znów stanęła przed lustrem i podjęła przerwane zmagania z włosami. W końcu nastawiła lustro na maksymalną wysokość i cofnęła się, żeby obejrzeć się w całości: ubrana nieskazitelnie, diadem na miejscu, fryzura ułożona elegancko z wyjątkiem jednego przeklętego loczka.
Zabrzmiał gong i znów zatrzeszczał głośnik interkomu. Tym razem był to głos kapitana.
— Można wysiadać, panno Warr. Zbliżyła się do lustra, by dokonać ostatniej próby pacyfikacji loczka.
— Dziękuję, kapitanie. Za moment będę gotowa.
W końcu usatysfakcjonowana, zmniejszyła lustro, zamknęła dyfraktofon, dołączyła go do bagaży i wzięła pelerynę. Kapitan czekał za drzwiami. Powitał ją osłupiałym spojrzeniem szeroko otwartych oczu, ale nie zareagowała na to — przywykła już do takich spojrzeń.
— Gotowa do zejścia? — spytał.
— Tak, dziękuję.
Wręczyła mu pelerynę, którą pomógł jej włożyć na ramiona. Ruszyła korytarzem w kierunku śluzy. W głębi otworzyły się nagle jakieś drzwi. Patrzyły na nią oczy osadzone w łysej czaszce. To usychający z miłości pan Yorlon utrwalał w pamięci jej widok, by zachować go w ogródku swych wspomnień. Postanowiła, że najlepiej zrobi ignorując go. Rzuciła przez ramię:
Читать дальше