Pod koniec roku wiedzieliśmy już, że wygraliśmy walkę o ugruntowanie trwałego pokoju na Ziemi. Mogliśmy więc znów skierować uwagę ku Księżycowi. Teraz było to już konieczne. Zakłócające siły Księżyca dostosowały się już do niezwykłego ruchu i ponownie zogniskowały się na Ziemi. Dokładnie tego się spodziewałem; rotacja satelity stanowiła tylko krótkotrwałe rozwiązanie.
Nie konsultując tego z nikim, pięciuset z nas podjęło decyzję, że Księżyc będzie musiał zostać oderwany od ziemskiego pola grawitacyjnego. Nad operacją tą zaczęliśmy pracować w styczniu 1999 roku — ostatniego Nowego Roku Starego Stulecia. Była to głównie kwestia techniczna. Jej rozwiązanie polegać miało na wywieraniu stałego nacisku na Księżyc przez bardzo długi okres, nie zmniejszając go przy tym ani przez moment. Operację tę należało przeprowadzić bardzo wolno. Gęstość Księżyca jest w porównaniu z gęstością Ziemi znacznie mniejsza; stanowi on w gruncie rzeczy coś niewiele różniącego się od grubego żużlu. Podczas jego długiej historii uderzały weń niezliczone meteoryty i komety (niektóre z nich miały spore rozmiary), tak że Księżyc był pełen pęknięć, jak kupa potłuczonego szkła. Oznaczało to, że istnieje niebezpieczeństwo rozpadnięcia się go w przypadku zbyt gwałtownego nacisku. Ziemię otoczyłby krąg księżycowych asteroidów, co nie polepszyłoby bynajmniej naszej sytuacji.
Zamiar nasz nie ograniczał się wyłącznie do osłonięcia Ziemi przed oddziaływaniem Księżyca. Chcieliśmy także uczynić coś, by unieszkodliwić życie na satelicie. Postanowiliśmy pchnąć Księżyc ku Słońcu, gdzie bezcieleśni mieszkańcy mogliby ponownie odzyskać wolność.
Cztery grupy, po sto dwadzieścia pięć osób każda, przemieściły się na zewnątrz do północnej części chemisfery i rozpoczęły łagodne przesuwanie Księżyca w otwartą przestrzeń kosmiczną. W efekcie nastąpiło zwiększenie prędkości jego obrotów wokół Ziemi, dzięki przekazaniu mu większej energii. To z kolei oznaczało przesunięcie Księżyca dalej od Ziemi. (Był on niegdyś bardziej oddalony od Ziemi niż w wieku dwudziestym, ale w miarę utraty energii zbliżał się do niej coraz bardziej).
W ciągu 1999 roku zwiększyliśmy prędkość obrotów satelity z dwudziestu ośmiu do czterdziestu dni. Nie było to zbyt trudne zadanie — w tym czasie wiedziałem już wystarczająco wiele o tajemnicach umysłu i jego związkach z materią Wszechświata, aby podołać temu zadaniu nawet w pojedynkę. Księżyc oddalony był teraz od Ziemi o milion mil, co oznaczało, że prędkość jego poruszania się na orbicie została zwiększona dziesięciokrotnie. Obliczyliśmy, że prędkość tę trzeba będzie jeszcze podwoić (do czterdziestu tysięcy mil na godzinę) nim nastąpi ucieczka Księżyca od naszej planety. Wówczas automatycznie skieruje się on ku Słońcu. Ostatecznie wydarzenie to miało miejsce 22 lutego roku 2000 — Ziemia utraciła swego satelitę przy gwałtownych protestach sentymentalistów, które zresztą zignorowaliśmy. W obliczeniach popełniliśmy jeden mały błąd: trzy miesiące później, przechodząc przez orbitę Merkurego, Księżyc wpadł w jego pole grawitacyjne. Ponieważ jednak masa Merkurego zbliżona jest do masy Księżyca, to nie mógł on w żadnym wypadku pozostać jego satelitą. Merkury przesunięty został o siedem milionów mil bliżej Słońca, a Księżyc wszedł ostatecznie na orbitę oddaloną przeciętnie o dziewiętnaście milionów mil od Słońca. W takiej odległości temperatura powierzchni jest wystarczająco wysoka, by utrzymywać skały w stanie płynnym. „Życie” Księżyca uzyskało w końcu pewien stopień wolności.
Jest to moment, w którym muszę skończyć — nie dlatego, że wszystko zostało już powiedziane, ale ponieważ to co pozostaje do powiedzenia, zbyt trudno jest wyrazić w tym kontekście.
Przeciętnemu współczesnemu człowiekowi wydaje się zapewne, że my — „wtajemniczeni” — osiągnęliśmy status bogów. I w pewnym sensie tak się stało, przynajmniej, porównując nas z ludźmi wieku dwudziestego. Jednocześnie jednak jesteśmy oddaleni od celu tak daleko jak zawsze. Nie ogranicza nas już niewiedza i brak celu, ale niewiedza nasza wciąż jeszcze jest ogromna. Droga, którą musimy wędrować, nadal sięga aż po horyzont. Nie sposób wyjaśnić natury problemów, w obliczu których stajemy. Gdyby istoty ludzkie zdolne były je zrozumieć, nie byłoby potrzeby ich wyjaśniać.
— Nie wiem, czy mogę uznać siebie za szczęściarza, czy nie. Miałem szczęście, że byłem w czołówce tego wielkiego skoku w ewolucji człowieka. Teraz rozumiem, co pozostaje jeszcze do zrobienia. Nie mam natomiast szczęścia, ponieważ utraciłem — z kilkoma istotnymi wyjątkami — kontakt z całą resztą gatunku ludzkiego. Człowiek jest z natury leniwy, a lenistwo z całą pewnością jest czymś godnym potępienia. Oznacza to, że nie lubi on niewygody i stworzył cywilizację po to, aby od niewygody uciec. W rezultacie jego lenistwo stało się istotnym czynnikiem ludzkiej ewolucji. Ale oznacza to także, że woli on rozwijać się we własnym, wolnym tempie. Walka z pasożytami umysłu włączyła mnie w szybszy rytm ewolucyjny; spowodowała, że nieskończone światy umysłu są teraz otwarte dla ludzkich poszukiwań — wydaje mi się to niewystarczające. Zbyt wiele pytań pozostaje ciągle bez odpowiedzi. Prawdą jest, że człowiek nie może już dłużej istnieć w oderwaniu od swego ewolucyjnego celu. Wydaje się też całkiem prawdopodobne, że człowiek żył będzie teraz przez całe wieki, zamiast umierać w wieku osiemdziesięciu lat z powodu nudy i porażek. Ciągle jeszcze nie wiemy, co dzieje się, gdy człowiek umiera, albo kiedy z niebytu powstaje byt. Wiemy, że funkcjonuje we Wszechświecie dobroczynna zasada celowości, lecz nadal nie wiemy, czy zasada ta jest w ostatecznej instancji tożsama z biblijnym Stwórcą, czy też wynika może z jeszcze głębszych źródeł. Nietknięta pozostaje tajemnica czasu; podobnie rzecz się ma z fundamentalnym pytaniem, postawionym przez Heideggera: „Dlaczego raczej egzystencja niż jej brak?” Być może odpowiedź znajduje się w jakimś całkowicie innym wymiarze, tak różnym od świata umysłu, jak inny jest umysł od świata przestrzeni i czasu…
Postanowiliśmy zakończyć relację tym właśnie ustępem z nie publikowanych dzienników Austina, ponieważ wydawca sądzi, że daje on możliwość rozwiązania tajemnicy „Pallas”.
Tak wiele słów poświęcono owej „Marie Celeste przestrzeni kosmicznej”, że przesłaniały one fakty. Poniższy urywek z „Autobiografii” Jamesa Ramsey’a ukazuje bardzo jasno znane fakty.
W styczniu 2007 roku rząd Stanów Zjednoczonych podał do publicznej wiadomości, że oddał swój statek „Pallas”, największy pojazd kosmiczny jaki dotąd zbudowano, do dyspozycji ekspedycji kierowanej przez profesorów Reicha i Austina. Jak oświadczono, celem była wyprawa archeologiczna na planetę Pluton, w nadziei odkrycia śladów zaginionych cywilizacji. Na dwa dni przed startem ukazał się w „World Press News” artykuł Horacego Kimella. Utrzymywał on, że prawdziwym zadaniem ekspedycji było stwierdzenie, czy Pluton mógłby stanowić bazę ogromnych statków kosmicznych, których obecność stwierdzono w górnych warstwach atmosfery… Profesor Austin kategorycznie temu zaprzeczył.
„Pallas” — z załogą liczącą dwa tysiące osób starannie dobranych przez kierowników wyprawy (pośród których, nawiasem mówiąc, znaleźli się wszyscy, poza. siedmioma, członkowie poprzedniej wyprawy z 1997) — wyruszyła z Waszyngtonu drugiego lutego 2007 roku. Ostatni kontakt z nią miał miejsce na krótko przed północą tego samego dnia, gdy Austin przekazał, że statek przebył około miliona mil. Wszelkie następne próby nawiązania z „Pallas” łączności zawiodły…
Читать дальше