— Zdaje się, że ludzie żyją tu bardzo długo — szepnęła do Jayan, która potwierdziła skinieniem głowy.
Nadzorczynie nie odpowiadały na ich pytania, choć same zadały ich wiele.
Znalazły brud, wiele ran, ale żadnych chorób. Opatrzyły potłuczenia Minyi i cierpko poradziły jej, by w przyszłości unikała obrażania obywateli. Minya uśmiechnęła się. Obrazić? Była prawie pewna, że zanim pałkami doprowadzono ją do utraty przytomności, złamała ramię przynajmniej jednemu mężczyźnie.
Ilsa była brzemienna. Ku wielkiemu zdumieniu Jayan stwierdzono, że ona także jest w ciąży, po czym odesłano ją gdzieś wraz z Ilsą. Minya złapała Jinny za ramię, obawiając się, że dziewczyna rzuci się do daremnej walki o bliźniaczkę.
Jedna ze starszych kobiet zauważyła rozpacz Jinny.
— Wszystko będzie w porządku — zapewniła — Zabierają je, ponieważ mają gości. Jeden z Asystentów Uczonego będzie musiał je zbadać. Poza tym nie będzie się do nich dopuszczać mężczyzn.
Co takiego? Ale strażniczka nie powiedziała już nic więcej i Minya musiała czekać.
Term wyglądał przez małe otwory, ponieważ okno dziobowe pokrył płat poszarpanej kory. Na zewnątrz wiele się działo.
Mężczyzna w białej tunice mówił coś do pozostałych, odzianych w błękit lub w czerwone poncha, które wisiały na nich jak zbyt duże worki. Tymczasem pozostali ruszyli w kierunku najniższego rzędu chat.
— Kto to jest? — zapytał Term.
Pani Asystent raczyła udać, że nie słyszy.
— To Klance, Uczony — poinformował pilot. — Twój nowy właściciel. Nic dziwnego, wydaje mu się, że całe drzewo należy do niego.
Klance-Uczony ruszył w stronę monta, pogrążony w dyskusji z samym sobą. Biały kitel sięgał mu tuż za biodra, spod spodu widać było luźne końce poncha obywatela. Jak na mieszkańca drzewa był wysoki i szczupły, ale wyhodował sobie pokaźny brzuszek. Term uznał, że to żaden wojownik — niewiele ponad czterdziestkę, ale o obwisłych mięśniach. Włosy miał gęste i białe, nos wąski i mocno zakrzywiony. Po chwili Term usłyszał również jego głos, dochodzący z zewnątrz:
— Lawri! — zawołał ostro z odcieniem pogardy.
Pilot wcisnął żółty przycisk i przyłożył palce do wzoru żółtych linii (zapamiętać!), zanim zdążyła to zrobić Lawri. Podwójne drzwi monta rozsunęły się.
Uczony wszedł, mówiąc żywo do siebie:
— Chcą wiedzieć, czy potrafię poruszyć drzewo. Cholerne głupki. Dopiero co skończyli napełniać zbiornik. Jeśli je teraz poruszę, woda po prostu sobie odpłynie. Musimy najpierw…
Urwał. Jego wzrok padł na plecy pilota, który nawet się nie odwrócił, potem przeniósł się na Terma i na Lawri.
— I co? — zapytał Klance.
— Jest Uczonym plemienia, które uległo zagładzie. Miał to ze sobą — Lawri podała mu plastikowe pudełka.
— Dawna wiedza! — Oczy Uczonego zabłysły pożądliwie. — Później mi opowiesz. Pilocie?
Pilot odwrócił głowę.
— Czy mont nie został uszkodzony? Nic nie straciliście?
— Na pewno nie. Jeśli żądasz dokładnego raportu…
— Nie, to wystarczy. Reszta załogi Floty czeka na windę. Chyba ty też na nią zdążysz.
Pilot sztywno skinął głową. Wstał i ruszył w kierunku podwójnych drzwi. Omal nie potrącił Uczonego, który nie ustąpił mu z drogi, i już go nie było.
Uczony postukał w żółte światełka. Na szkle pojawił się obraz.
— Zbiorniki paliwa są zupełnie puste. Będziemy je napełniać tygodniami. Poza tym… wygląda, że wszystko w porządku. Lawri, zdasz mi szczegółowy raport, ale najpierw powiedz, czy nic się nie zdarzyło.
— Chyba pilot wiedział, co robi. Nie znoszę tego karmiciela drzewa, ale przynajmniej na nic się nie nadział. Za to grupa zwiadowcza przyniosła ze sobą to… i jego.
Uczony wziął plastikowe przedmioty, które wręczyła mu Lawri.
— Czytnik — szepnął. — Przynosisz mi prawdziwy skarb. Jak się nazywasz?
Term zawahał się, wreszcie powiedział:
— Jeffer.
— Jeffer, czekam na twoją opowieść, ale najpierw cię domyjemy. Przez tyle lat bałem się, że Flota straci monta, mój czytnik i całą resztę. Nie potrafię wyrazić, jak dobrze mieć zapasowy.
Wiatr był tu słabszy, ale poza tym Minya nie potrafiłaby odróżnić Drzewa Londyn od własnej kępy. Ten sam zielony mrok, te same roślinne zapachy. Kręte, rozgałęzione tunele w zieleni, objedzone do czysta przez przechodniów. Wysokie kobiety prowadziły w milczeniu. Jinny i Minya szły z tyłu. Nie spotkały nikogo.
Wciąż były nagie. Jinny szła skulona, jakby to mogło ją okryć. Odkąd zabrali Jayan, nie odezwała się ani słowem.
Przeszły spory kawałek, zanim Minya znów poczuła powiew. W chwilę później tunel rozszerzył się w ogromną kotlinę, z drugiego końca oświetloną ostrym światłem dnia.
— Jinny, czy wasz Rynek w Kępie Quinna też był taki duży?
Jinny posłusznie rozejrzała się wokoło, ale nie ujawniła żadnych uczuć.
— Nie.
— Nasz też nie. — Kotlina biegła wokół całego pnia, aż do samej dziupli. Dalej widać było czyste niebo. Cienie wydawały się dziwaczne, zabarwione błękitem światła Voy. W Kępie Daltona-Quinna Voy był zawsze nad głową.
Przecież musieli wyrwać te wszystkie liście. Czy łowcy manusów nie obawiali się zniszczyć drzewa? A może wtedy przenieśliby się na drugie?
Trzydzieści lub czterdzieści kobiet stało w kolejce po posiłek. Wiele z nich miało przy sobie dzieci, trzyletnie lub młodsze. Nawet nie spojrzały na mijające je Minyę i Jenny, które skierowały się w stronę dziupli.
— Powiedz mi, co cię najbardziej martwi — zagadnęła Minya.
Jinny nie odpowiadała przez dłuższą chwilę.
— Clave — szepnęła wreszcie.
— Nie było go w pudle. Musiał pozostać w dżungli. Jinny, jego noga musi się zagoić, zanim będzie w stanie cokolwiek zrobić.
— Stracę go — odparła Jinny. — Wróci, ale ja go stracę. Jayan nosi jego dziecko. Już nie będę do niego należała.
— Clave kocha was obie — pocieszała ją Minya, choć nie miała najbledszego pojęcia, co naprawdę myśli Clave.
Jinny potrząsnęła głową.
— Należymy do łowców manusów, do mężczyzn. Popatrz, już tu są.
Minya zmarszczyła brwi i rozejrzała się. Może to wyobraźnia Jinny, może…? Jej oko wyłowiło coś w zielonej kopule okrywającej Rynek: ciemny kształt ukryty wśród gałęzi i mroku. Znalazła jeszcze dwa cienie… cztery, pięć. Mężczyźni. Nie odezwała się ani słowem.
Doprowadzono je do krawędzi dziupli, niemal pod ogromny zbiornik zamontowany w miejscu, gdzie gałąź przechodzi w pień. Minya spojrzała w dół. Śmieci, wnętrzności zwierząt… dwa ciała na platformach, owinięte płachtami. Kiedy podniosła wzrok, ich strażniczki zdjęły już poncha.
Wzięły swoje podopieczne za ramiona i podprowadziły pod zbiornik. Jedna pociągnęła za sznur i natychmiast, niczym miniaturowy potop, z góry polała się woda. Minya wzdrygnęła się z zaskoczenia. Kobiety wyjęły kawałki jakiejś substancji i jedna z nich zaczęła nacierać nią ciało Minyi, po czym podała jej jeden z kawałków.
Minya nie znała dotąd mydła. Nie było to nieprzyjemne, ale bardzo dziwne. Strażniczki namydliły się również, po czym znowu puściły wodę. Następnie wytarły się ponchami i włożyły je z powrotem. Podały szkarłatne poncha Jinny i Minyi.
Piana pozostawiała na skórze dziwne, łaskoczące uczucie. Minya nie miała kłopotów z ubraniem się, chociaż strój był zszyty między nogami. Mimo wszystko odzież wydawała się nieprzyjemnie luźna. Czyżby była uszyta dla długich ludzi z dżungli? Czuła się dziwnie, nosząc strój barwy kępojagód. Czerwień manusa tu, czerwień obywatela w domu. Zbyt długo już nosiła purpurę.
Читать дальше