— Zbyt wiele zmian — szepnęła Minya. — Wiem.
— Wydaje mi się, że nic nie czuję. Chciałabym się wściekać, ale nie potrafię.
— Jesteśmy pod wpływem narkotyków.
— To nie to. Byłam Minyią ze Szwadronu Triunów Kępy Daltona-Quinna. Potem zaginęłam w niebie i umierałam z pragnienia. Znalazłam ciebie, poślubiłam i stałam się częścią plemienia Ciemnej Kępy. Doczepiliśmy się do moby’ego i wpadliśmy w dżunglę. A teraz czym jesteśmy? Manusami? Za wiele zmian, za wiele…
— Masz rację. Sam jestem trochę oszołomiony, ale przejdzie nam. Nie mogą nas trzymać wiecznie pod wpływem narkotyków. Wciąż jesteś Minyią, szalonym wojownikiem. Po prostu… zapomnij o tym do chwili, aż będzie ci to potrzebne.
— Co oni z nami zrobią?
— Nie wiem. Term mówił coś o ucieczce. Chyba lepiej zaczekać… Nie wiemy wystarczająco dużo.
Mimo wszystko znalazła powód, żeby się roześmiać.
— Przynajmniej nie umrzemy w stanie dziewictwa.
— Spotkaliśmy się. Umieraliśmy, a teraz wcale nie umieramy. Znajdziemy się na drzewie, będziemy mogli się poruszać. Nigdy nie doznamy kolejnej suszy. Mogło być gorzej. Bywało już gorzej… Ale i tak chciałbym zobaczyć się z Clave’em.
Otaczała ich wilgotna ciemność. Po dziobie pojazdu krętą ścieżką przemknęła błyskawica. Pojazd obrócił się. Teraz wiatr wiał od strony ich stóp. Z chmury zaczął wyłaniać się rosochaty cień.
— Tam — szepnęła Minya.
Rozległ się znowu ryk silników.
Gavving przyglądał się chwilę, zanim stwierdził, że ma przed sobą kępę drzewa całkowego. Nigdy dotąd nie oglądał drzewa z takiej perspektywy. Zbliżali się do konara. Kępa była bardziej zielona i wyglądała zdrowiej niż swego czasu Kępa Quinna, a listowie pokrywało gałąź znacznie dalej. Na nagim końcu gałęzi zobaczyli poziomą platformę z ciosanego drewna, najwyraźniej owoc ciężkiej pracy.
Ryk zadrżał, wzniósł się, potem opadł. Latające pudło zawisło naprzeciw platformy. W samej gałęzi wycięto wielki, łukowaty otwór, łączący tę platformę z drugą, po przeciwnej stronie. Na zachodnim końcu, gdzie zaczęły wyrastać liście, wypleciono wielką chatę.
Świst i ryk ucichły.
Teraz wydarzenia nastąpiły szybko. Z chaty wysypali się ludzie. Drugi tłum wychynął spod spodu, może z wnętrza latającego pudła. Obywatele Drzewa Londyn nie byli tak niewiarygodnie wysocy jak mieszkańcy lasu. Niektórzy odziani byli bardzo kolorowo, ale większość nosiła szkarłat kępojagód, mężczyźni zaś mieli gładkie, pozbawione włosów twarze. Wyroili się na powierzchnię, którą teraz stanowił dach latającego pudła, i zaczęli odwiązywać więźniów.
Jinny, Jayan, Minya i wysokie kobiety z plemienia Carthera zostały uwolnione w pierwszej kolejności. Zaraz sprowadzono je z dachu pojazdu.
Później przez pewien czas nic się nie działo.
A więc najpierw zabrali kobiety. Narkotyk w żyłach wciąż pomagał Gavvingowi zachowywać spokój, ale i tak chłopak czuł się niepewnie. Nie mógł zobaczyć, co dzieje się na półce. Teraz i jego uwolniono z sieci, podniesiono i sprowadzono z dachu.
Chyba spodziewał się silniejszego wiatru. Tutejszy miał siłę może jednej trzeciej wiatru w Kępie Quinna. Gavving spłynął w dół.
Alfin otworzył oczy, gdy łowcy manusów zdjęli mu więzy, ale przymknął je prawie natychmiast. W końcu uderzył w platformę, burknął coś na znak protestu i spał dalej. Dwaj mężczyźni w czerwieni podnieśli go i odciągnęli na bok.
Jeden z łowców, ładna, jasnowłosa, mniej więcej dwudziestoletnia kobieta o delikatnej, trójkątnej twarzy podniosła czytnik i taśmy Terma.
— Do którego z was to należy? — zapytała.
Term odpowiedział sponad głowy Gavvinga, ponieważ ciągle spadał.
— Są moje.
— Zostań ze mną — poleciła. — Umiesz chodzić? Jesteś dość niski, jak na mieszkańca drzewa.
Term wylądował i zachwiał się lekko, ale nie przewrócił.
— Potrafię chodzić.
— Zaczekaj tu ze mną. Polecimy montem do Cytadeli.
Obcy wmieszali się między nich, prowadząc Gavvinga i Alfina w kierunku wielkiej chaty. Term podążył za nimi wzrokiem. Gavving chciał pomachać mu ręką, ale wciąż miał skrępowane przeguby. Nieduży, ruchliwy człowieczek wepchnął mu w związane ramiona ptasie truchło.
— Weź to. Potrafisz gotować?
— Nie.
— Chodź ze mną. — Manus pchnął go w okolice krzyża. Ruszyli ku miejscu, gdzie gałąź rozszerzała się w kępę. Ale gdzie były kobiety?
Latające pudło blokowało mu widok. Teraz dopiero zobaczył kobiety za zakrętem, na drugiej półce. Minya zaczęła się wyrywać i krzyczeć:
— Zaczekajcie! To mój mąż!
Narkotyk spowolnił nieco jego ruchy, jednak Gavving rzucił ptaka w ramiona manusa, aż ten przewrócił się pod ciężarem, i próbował skoczyć w stronę Minyi. Nie udało mu się uczynić nawet pierwszego kroku. Z dwóch stron doskoczyli do niego dwaj ludzie i pochwycili go za ramiona. Pewnie czekali na taki właśnie ruch. Jeden uderzył go w głowę na tyle mocno, że świat wokoło zawirował. Wepchnęli go do chaty.
Manus przyglądał się Lawri, a ona jemu. Był chudy, żylasty, trzy lub cztery centymetry wyższy od niej i niewiele starszy. Od stóp do głowy pokryty był brudem, a od prawej brwi aż po szczękę biegła mu strużka zaschniętej krwi. Wyglądał dokładnie na manusa, który spada z nieba na kawale kory; w żadnym razie nie na przekonującego człowieka nauki.
Wzrok jednak miał bystry i pytający; oceniał ją.
— Obywatelko, co się z nimi stanie? — zapytał.
— Nazywaj mnie Asystentem Uczonego — poleciła Lawri. — A ty kim jesteś?
— Jestem Uczonym Plemienia Quinna — odparł.
Rozśmieszył ją tymi słowami.
— Przecież nie mogę nazywać się Uczonym! Chyba masz jakieś imię?
Najeżył się, ale odpowiedział:
— Miałem. Jeffer.
— Jeffer, inne manusy nie powinny cię teraz obchodzić. Wsiadaj do monta i postaraj się nie wchodzić w drogę pilotowi.
— Monta? — spojrzał na nią tępym wzrokiem.
Klepnęła metalową burtę pojazdu i wyrecytowała tak, jak ją tego nauczono:
— Moduł Naprawczo-Transportowy. MONT. Właź!
Przeszedł przez dwoje drzwi i jeszcze kilka kroków dalej, po czym stanął z rozdziawionymi ustami, usiłując ogarnąć wzrokiem wszystko naraz. Pozwoliła mu tak stać przez chwilę. Nie miała mu tego za złe. Niewiele manusów widziało kiedykolwiek wnętrze monta.
Stało tu dziesięć foteli skierowanych w stronę ogromnego, wygiętego okna z grubego szkła. Widać było przez nie obrazy, które nie miały nic wspólnego z tym, co działo się na zewnątrz, nie mogły też być odbiciem. Musiały znajdować się w samym szkle: litery, cyfry, rysunki wykonane niebieską, żółtą i zieloną kreską.
Za fotelami znajdowała się spora pusta przestrzeń. Ze ścian, sufitu i podłogi wystawały ukośne belki i pętle wykonane z drutu — zakotwiczenie dla zmagazynowanych towarów, aby nie przesuwały się pod wpływem lotu. Jednak ta przestrzeń zajmowała najwyżej jedną piątą… monta. Co było w pozostałej części?
Kiedy mont się poruszał, z nozdrzy na jego tylnej ścianie buchał płomień. Wydawało się, że aby poruszyć monta, coś trzeba spalić… i to dużo, skoro zajmowało to większość kubatury pojazdu… i jeszcze pompy, żeby pompować paliwo, i inne dziwne rzeczy, które przelotnie pamiętał z kasety: silniki manewrowe, system podtrzymania życia, komputer, czujnik masy, laser echosondy…
Spokój, jaki dał mu narkotyk, prawie go już opuścił. Term zaczął się bać. Czy mógłby nauczyć się czytać te cyfry w szkle? Czy będzie miał na to czas?
Читать дальше