— To się zgadza — odparła Debby ku widocznemu zdenerwowaniu Szarmanki.
A więc Szarmanka mi nie wierzy. No to co? — pomyślał Term.
— Jak was tu znajdą? Przecież las ma pewnie tysiące klomterów sześciennych, wy go znacie, oni nie. Nie rozumiem, po co w ogóle walczycie.
— Znajdą. Już dwa razy znaleźli nas ukrytych w dżungli — z goryczą odparła Kara. — Ich Szarman jest lepszy ode mnie. A może to nauka wzmacnia ich zmysły. Term, chciałybyśmy mieć twoją wiedzę.
— Zrobicie z nas obywateli?
Pauza trwała sekundy.
— Jeśli będziecie walczyć — odparła.
— Clave złamał nogę, kiedy spadł.
— Obywatelami stają się tylko ci, którzy walczą. Nasi wojownicy walczą teraz i nie wiem, czy uda im się odpędzić łowców hmanusów. Jeśli kilku zranimy, być może nie będą szukali naszych dzieci, starców i kobiet, które mają gości.
Gości? Aha, brzemiennych!
— A co z Clave’em i kobietami? Co się z nimi stanie?
Szarmanka wzruszyła ramionami.
— Mogą mieszkać z nami, ale nie jako obywatele.
Nie za dobrze, ale chyba więcej nie uda mu się osiągnąć. — Nie mogę powiedzieć tak ani nie. Musimy porozmawiać, Karo… ach!
— Co się stało?
— Właśnie sobie coś przypomniałem. Karo, są takie rodzaje światła, którego nie możesz zobaczyć. Kiedyś były takie maszyny, które widziały ciepło ciała. Tak was odnajdują.
Kobiety spojrzały po sobie z przerażeniem. Debby szepnęła:
— Ale tylko trup jest zimny.
— Zapalcie ognie w całym lesie. Niech sprawdzają wszystkie po kolei.
— To niebezpieczne. Ogień może… — urwała. — Nieważne. Ognie zgasną, jeśli ich nie będziemy podsycać. Dym je zdusi. Ale może się udać, zwłaszcza pod powierzchnią dżungli.
Term skinął głową i sięgnął po garść zieleniny. Sprawy przybierały coraz lepszy obrót. Jeśli choć niektórzy staną się obywatelami, będą mogli chronić resztę. Może Plemię Quinna znalazło dom…
— Trzy grupy i pogrążają się coraz głębiej. Ślady się zacierają — mówił niewyraźnie głos pilota. Mont wisiał nad ramieniem Dowódcy Szwadronu Patry’ego, z dziobem skierowanym w dżunglę. — Idziemy za nimi?
— Jak duże grupy?
— Dwie po trzy i jedna większa. Duża grupa ruszyła pierwsza. Prawdopodobnie ich nie złapiecie.
Szarpnięta przez ludzi Patry’ego wielka, zielona masa oderwała się od reszty i odpłynęła. Patry raportował:
— Znaleźliśmy miejsce, przez które weszli. Idziemy za nimi. — Dołączył do reszty. — Mark, weź namiar. Pozostali idą za mną. Omijajcie te żółte paprocie, są trujące.
Mark był karłem, jedynym człowiekiem na Drzewie Londyn, który mógł nosić starożytną zbroję; dlatego tylko on mógł opiekować się karabinem. Dziesięć lat temu skłonny byłby unikać ataku, dopóki nie przekonał się o swojej niewrażliwości. Ludzie nazywali go Mały, dopóki sam Patry nie zrobił im o to dzikiej awantury. Mark urodził się, aby nosić tę zbroję i nauczył się czynić to dobrze.
Minął odcięty krzew i ruszył w ciemność, a za nim cała reszta piechoty Drzewa Londyn.
Ból był rzeczywisty i koncentrował się nad kolanem Clave’a, ale co chwila rozprzestrzeniał się na całe ciało. Reszta znikała i pojawiała się na przemian. Ktoś holował go poprzez tunel. Niedługo wyciągi z roślin Uczonego uśmierzą ból. Ale czy rośliny nie zginęły w czasie suszy? A drzewo… już nie istnieje. Nie ma Uczonego, a Term nie ma narkotyków, zresztą Terma też nie ma. Tak niewielu rozbitków wędrowało za Termem poprzez zielony mrok. Żałosne resztki plemienia Clave’a zostały rozdzielone, a dla rannego nie było lekarstwa.
Jinny i Minya zatrzymały się nagle, boleśnie urażając go w nogę. Ból otumanił mu umysł. A potem kobiety zanurzyły się w ścianach tunelu i zniknęły między gałązkami. Clave zaczął lecieć w swobodnym spadku, opuszczony.
Spadając, obrócił się, a wtedy lot stał się koszmarem. Znalazł się naprzeciwko okrągłej istoty bez twarzy. Zjawa uniosła coś… metalowego? Odłamek wbił się w żebro Clave’a. Wyciągnij go. Umysł ogarniała mu mgła… czy to cierń? Stworzenie z metalu i szkła przecisnęło się przez ścianę tunelu, ignorując Clave’a. Akolici ruszyli za nim. Byli to niebiesko odziani mężczyźni niosący ogromne, niezgrabne łuki.
Ból zniknął i rzeczywistość się rozpływała. A zatem było jakieś lekarstwo.
— Widzę, że dogoniliście pierwszą grupę — powiedział pilot. — Najdalsza grupa się zatrzymała. Środkowa dołączyła do nich. Może powinniście zrezygnować.
— Wysłałem Toby’ego z powrotem, z dwoma manusami. Trzeci ma złamaną nogę, więc go zostawiliśmy. Mamy prawie pełne siły. Zobaczmy po prostu, co się stanie.
— Patry, czy w twojej misji nie ma nic niezwykłego?
Poufne… och, czy to ma jakieś znaczenie?
— Złapać parę manusów… ustrzelić parę ptaków. Zebrać trochę przypraw. Znaleźć wszystko, co może mieć coś wspólnego z nauką.
To ostatnie nie było sprawą prostą. Może Pierwszy Oficer chciał, żeby Uczony czuł się zobowiązany. Patry nie skomentował tego, nie przy Asystencie Uczonego.
— Świetnie. Macie manusy. Ile potrzebujesz? Chyba nie spodziewasz się naprawdę znaleźć tu czegoś dla nauki, co?
— Przed nami jest duża grupa. Przynajmniej sprawdzę sytuację. — Patry ściszył aparaturę. Piloci potrafili się zakłócić na śmierć, a on potrzebował ciszy.
Gavving nie zagrzebał się jeszcze daleko, gdy natrafił na linę Jayan, która zawiodła go do tunelu wyciętego w listowiu. Teraz poruszali się szybciej.
Gavving był wystarczająco głodny, aby spróbować liści pomimo ich obcego zapachu. Smak też był obcy, ale słodki i przyjemny. Zjadł jeszcze trochę.
Właściwie czuł się tu prawie jak w domu. Zanurzał palce stóp w gałązkach i nogi niosły go znajomym rytmem. Piski i skrzeki tysięcy niewidzialnych stworzeń otaczały go ze wszystkich stron. Tak głęboko w gąszczu nie mogły mieszkać ptaki, ale jednak ćwierkały, a w razie potrzeby pewnie potrafiłyby też latać. Były to dźwięki z dzieciństwa Gavvinga, zanim susza zabiła małe żyjątka w całej kępie.
Chwilami zapominał, że to nie Kępa Quinna, że idzie za wrogiem, który zna gęstwinę tak samo, jak Gavving znał swoją kępę.
Minya chyba nie miała takich problemów. Również garściami zjadała liście, ale w jednej ręce trzymała strzałę, a w drugiej łuk. Poruszali się szybciej niż lina, która sunęła przed nimi. Merril zwijała ją, w miarę jak się zbliżali. Zwój zwisał jej z kciuka, bo musiała używać obu rąk, żeby się poruszać. Gavving zauważył to i powiedział:
— Daj mi to na chwilę, a ty coś zjedz.
— Lepiej, żebyś miał wolne ręce — prychnęła, ale po chwili dodała, jakby żałując ostrego tonu: — Potrzebuję rąk, żeby iść. Ty swoimi możesz walczyć. Gdzie masz harpun?
— Na plecach. Wszystko jest w porządku, dopóki Jayan wciąż ciągnie linę — odparł i zaraz zauważył, że lina zwisła luzem. Zanim ruszył dalej, sięgnął po harpun.
Ze ściany tunelu wychynęło nagle bezcielesne, białe ramię i skinęło na niego.
Jayan wyjrzała spoza zasłony gałązek. Odezwała się chrapliwym, przerażonym szeptem:
— Są przed nami.
— Gdzie?
— Niedaleko. Nie wchodźcie do tunelu. Ciągnie się przez jakiś czas prosto, ale później się rozszerza i tam na pewno was zobaczą. Idźcie tam gdzie ja, bo inaczej usłyszą trzask łamanych gałązek.
Poszli za nią w gąszcz.
Jayan wyłamała sobie ścieżkę. Dwa razy musiała przecinać grubsze gałęzie. Wreszcie znaleźli się za cienką zasłoną z gałązek. Obserwowali stamtąd, jak Term rozmawia z dziwnymi kobietami.
Читать дальше