— Nie będę taki sam — mówię, poddając się kojącej grawitacji, zamieniając niepewność wzbijania się na niepewność swobodnego spadania.
Kiedy wychodzę, czuję się lekki w dwójnasób: jakby poddany mniejszej grawitacji i pełny światła, a nie mroku. Lecz grawitacja powraca wraz z myślą, że powinienem powiedzieć o swych zamiarach przyjaciołom. Myślę, że im się to nie spodoba, tak jak prawniczce z Centrum.
Pan Aldrin przychodzi, by oznajmić nam, że firma nie zgodzi się zapewnić nam „Dożywocia”, choć może — podkreśla, że to jedynie projekt — pomóc tym z nas, którzy chcieliby poddać się tej kuracji później, po zakończeniu leczenia, jeżeli okaże się ono skuteczne.
— Jednoczesne poddanie się obu kuracjom byłoby zbyt niebezpieczne — mówi. — To zwiększa ryzyko, a jeśli coś poszłoby źle, tylko wydłużyłoby czas trwania terapii.
Myślę, że powinien powiedzieć po prostu: jeśli kuracja spowoduje jakieś spustoszenia, staniemy się gorsi, a firma będzie musiała łożyć na nas przez dłuższy czas. Wiem jednak, że normalni ludzie nigdy nie mówią wprost.
Po jego wyjściu nie rozmawiamy ze sobą. Pozostali patrzą na mnie, ale nic nie mówią. Mam nadzieję, że Linda i tak podda się leczeniu. Chcę porozmawiać z nią jeszcze o gwiazdach, grawitacji, prędkości światła i mroku.
Dzwonię ze swojego pokoju do pani Beasley z Pomocy Prawnej i mówię jej, że postanowiłem poddać się kuracji. Pyta mnie, czy jestem do końca przekonany. Nie jestem do końca, ale wystarczająco. Potem dzwonię do pana Aldrina i mu o tym mówię. On także pyta, czy jestem przekonany.
— Tak — odpowiadam, a potem pytam: — Czy pański brat też to zrobi? — Zastanawiałem się nad jego bratem.
— Jeremy? — Sprawia wrażenie zaskoczonego, że o tym mówię. Uważam to za rozsądne pytanie. — Nie wiem, Lou. To zależy od wielkości grupy, która podda się leczeniu. Jeśli dopuszczą ludzi z zewnątrz, zastanowię się, czy go spytać. Gdyby mógł potem żyć samodzielnie i jeśli uczyni go to szczęśliwszym…
— Nie jest szczęśliwy? — pytam.
Pan Aldrin wzdycha.
— Ja… nie jestem przyzwyczajony o nim rozmawiać — wyjaśnia. Czekam. Niechęć, by o czymś rozmawiać zbyt często, nie oznacza, że nie chce się o tym rozmawiać w ogóle. Pan Aldrin odchrząkuje i dodaje: — Nie, Lou, nie jest szczęśliwy. Jest… bardzo upośledzony. Lekarze… rodzice… Przyjmuje mnóstwo lekarstw, a nawet nie nauczył się dobrze mówić.
Myślę, że rozumiem, czego nie powiedział. Jego brat urodził się za wcześnie, przed wynalezieniem terapii, która pomogła mnie i pozostałym. Może nie otrzymał najlepszego leczenia albo nawet takiego, jakie było wówczas dostępne. Przypominają mi się opisy z książek. Wyobrażam sobie Jeremy’ego, który utknął tam, gdzie ja byłem jako dziecko.
— Mam nadzieję, że ta nowa kuracja działa — mówię. — Mam nadzieję, że pomoże również jemu.
Pan Aldrin wydaje dźwięk, którego nie rozumiem; kiedy się odzywa, ma zachrypnięty głos.
— Dziękuję, Lou — odpowiada. — Jesteś… jesteś dobrym człowiekiem.
Nie jestem dobrym człowiekiem. Jestem zwykłym człowiekiem, takim samym jak on, ale podoba mi się, że uważa mnie za dobrego.
* * *
Kiedy przyjeżdżam, Tom, Lucia i Marjory siedzą w salonie. Dyskutują o najbliższym turnieju. Tom podnosi na mnie wzrok.
— Podjąłeś już decyzję, Lou?
— Tak — odpowiadam. — Zrobię to.
— Świetnie. Będziesz musiał wypełnić formularz zgłoszeniowy… — Nie chodzi o to — mówię. Uświadamiam sobie, że nie mógł wiedzieć, o czym myślę. — Nie będę walczył w tym turnieju… — Czy kiedykolwiek jeszcze wezmę udział w turnieju? Czy przyszły ja będzie lubił szermierkę? Czy można się fechtować w kosmosie? Myślę, że w nieważkości będzie to bardzo trudne.
— Ale mówiłeś… — zaczyna Lucia, po czym na jej twarzy odbija się zaskoczenie. — Och… chcesz powiedzieć… że zamierzasz poddać się leczeniu?
— Tak — przytakuję. Zerkam na Marjory. Patrzy na Lucie, potem na mnie i znów na Lucie. Nie pamiętam, czy mówiłem jej o kuracji.
— Kiedy? — pyta Lucia, nie dając mi czasu na zastanowienie się, jak to wyjaśnić Marjory.
— Zaczynam w poniedziałek — odpowiadam. — Mam mnóstwo pracy. Muszę przenieść się do kliniki.
— Jesteś chory? — pyta Marjory. Zbladła. — Coś poważnego?
— Nie jestem chory — wyjaśniam. — Jest taka eksperymentalna kuracja, która uczyni mnie normalnym.
— Normalnym! Ależ, Lou, jesteś wspaniały taki, jaki jesteś. Lubię cię takiego, jaki jesteś. Nie musisz być taki jak wszyscy. Kto ci to doradził? — Sprawia wrażenie rozgniewanej. Nie wiem, czy złości się na mnie, czy na tego kogoś, kto według niej przekonał mnie, że powinienem się zmienić. Nie wiem, czy mam opowiedzieć jej całą historię, czy tylko część. Powiem jej wszystko.
— Zaczęło się od pana Crenshawa, który chciał zlikwidować naszą sekcję — mówię. — Dowiedział się o tej metodzie leczenia. Powiedział, że zapewni to firmie oszczędności.
— Ale to jest… zmuszanie. Nie wolno tak. To sprzeczne z prawem. Nie może tego zrobić…
Teraz jest naprawdę zła, jej policzki na przemian czerwienieją i bledną. Wszystko to sprawia, że chcę ją objąć i przytulić. Nie byłoby to właściwe.
— Tak się zaczęło — wyjaśniam. — Ale masz rację; nie mógłby zrobić tego, co zapowiedział. Pan Aldrin, nasz przełożony, znalazł sposób, żeby go powstrzymać. — Nadal mnie to zdumiewa. Byłem pewny, że pan Aldrin zmienił zdanie i nam nie pomoże. Nadal nie rozumiem, jak udało mu się powstrzymać pana Crenshawa, który stracił pracę i został wyprowadzony z firmy pod eskortą, z tekturowym pudłem w rękach. Mówię im, co powiedział pan Aldrin oraz prawnicy na zebraniu. — Teraz jednak sam chcę się zmienić — kończę.
Marjory oddycha głęboko. Lubię patrzeć, jak to robi; opina jej się wtedy przód bluzki.
— Dlaczego? — pyta ciszej. — Chyba nie przez… nas, prawda? Przeze mnie?
— Nie — odpowiadam. — Nie chodzi o ciebie. Chodzi o mnie. Zwiesza ramiona. Nie wiem, czy to oznaka ulgi, czy smutku.
— Więc chodzi o Dona? Czy to przez niego nabrałeś przekonania, że nie jesteś wystarczająco dobry taki, jaki jesteś?
— To nie Don… nie tylko Don… — Uważam to za oczywiste i nie mam pojęcia, czemu tego nie rozumie. Była przecież przy tym, jak strażnik na lotnisku mnie zatrzymał i zaniemówiłem, a ona musiała mi pomóc. Była przy tym, jak musiałem rozmawiać z oficerem policji i zaniemówiłem, a Tom musiał mi pomóc. Nie lubię być kimś, komu trzeba wiecznie pomagać. — Wolałbym nie mieć problemów na lotnisku i z ludźmi, kiedy ciężko jest mi coś powiedzieć, a wszyscy się na mnie gapią. Chcę chodzić w różne miejsca i uczyć się o rzeczach, o których istnieniu nawet nie wiedziałem…
Jej twarz się wygładza, a głos uspokaja.
— Na czym polega to leczenie, Lou? Co się stanie?
Otwieram otrzymany pakiet informacyjny. Nie powinniśmy rozmawiać o kuracji, ponieważ jest ona czyjąś własnością i eksperymentem, ale uważam, że to zły pomysł. Ktoś z zewnątrz powinien o wszystkim wiedzieć na wypadek, gdyby coś poszło źle. Nie powiedziałem nikomu, że zabieram swój pakiet, i nikt mnie nie zatrzymał.
Zaczynam czytać. Niemal natychmiast Lucia mi przerywa:
— Lou, czy rozumiesz ten tekst?
— Owszem. Tak mi się wydaje. Po lekturze Cego i Clintona artykuły w Internecie nie sprawiają mi problemów.
Читать дальше