— Nie będą ze mną gadać. — Silnym, grubym palcem Jack dotknął swojej maski. — Przekonałem członków rady, aby pozwolili wam odjechać. Nie mogę pojechać z wami, ale ci ludzie zawiozą was polną drogą do szosy. — Jack bezradnie rozłożył ręce. — Sue chciała, aby Kaye była przy niej. Wołałbym, abyście zostali. Muszę iść.
— Dzięki — rzucił Mitch.
Kaye stanęła za nim, trzymając dziecko w foteliku samochodowym.
— Jestem gotowa — powiedziała. — Chcę zobaczyć się z Sue.
— Nie — odparł Jack. — To ta stara Cayuse. Powinniśmy byli odesłać ją na wybrzeże.
— Gdyby to było takie proste — powiedział Mitch.
— Sue mnie potrzebuje! — Zawołała Kaye.
— Nie wpuszczą was do tej części miasteczka — stwierdził z rozpaczą Jack. — Za dużo tam ludzi. Usłyszeli w wiadomościach o zmarłych Meksykanach niedaleko San Diego. Najmniejszych szans. Ich myśli są teraz twarde jak kamienie. Przypuszczalnie będziemy następni w kolejce.
Kaye przecierała oczy w gniewie i zdenerwowaniu.
— Powiedz jej, że ją kochamy. Dziękujemy za wszystko, Jack.
Powiedz jej.
— Powiem. Muszę iść.
Siedmiu ludzi cofnęło się, gdy Jack szedł do swojej półciężarówki. Wsiadł do niej, uruchomił silnik i ruszył gwałtownie, wyrzucając snopy kurzu i żwiru.
— Toyota jest w lepszym stanie — powiedział Mitch. Pod czujnym wzrokiem siedmiu ludzi załadował do bagażnika ich dwie walizki. Szeptali między sobą i odsunęli się wyraźnie, kiedy Kaye wyniosła na rękach Stellę i przypięła jej fotelik do tylnego siedzenia samochodu. Niektórzy unikali jej wzroku i robili nieznaczne znaki rękoma. Usiadła obok dziecka.
Dwie półciężarówki miały uchwyty na broń, pistolety i strzelby myśliwskie. Kaye czuła ucisk w gardle, siedząc w toyocie przy Stelli. Zamknęła okno, zapięła pasy i czekała w gęstym, kwaśnym odorze własnego strachu.
Mitch wyniósł jej laptop i karton z papierami, wepchnął je w głąb bagażnika i zatrzasnął jego pokrywę. Kaye naciskała guziki swego telefonu komórkowego.
— Nie rób tego — przestrzegł Mitch ostro, gdy usiadł za kierownicą. — Nie wiedzą, gdzie jesteśmy. Zadzwonimy gdzieś z automatu telefonicznego, kiedy będziemy na szosie.
Cętki Kaye na chwilę błysnęły czerwienią.
Mitch patrzył na nią ze zbolałą, zaskoczoną twarzą.
— Jesteśmy kosmitami — szepnęła. Uruchomił silnik. Siedmioro ludzi wsiadło do swoich półciężarówek i ruszyło przed nimi drogą.
— Czy masz gotówkę na benzynę? — Zapytał Mitch.
— W torebce — odparła Kaye. — Nie chcesz płacić kartą kredytową?
Mitch unikał odpowiedzi.
— Mamy prawie pełen zbiornik.
Stella trochę płakała, potem uspokajała się, w miarę jak nad niskimi wzgórzami i za rzadko rosnącymi dębami jaśniał różowy świt. Nad horyzontem zalegało ogromne, zasnute niebo, przed sobą widzieli zasłonę deszczu. Światło brzasku było jasne i nierzeczywiste wobec niskich, czarnych chmur.
Wiodąca na północ polna droga była ciężka, ale możliwa do pokonania. Półciężarówki towarzyszyły im do samego końca, do znaku wskazującego granicę rezerwatu, a jednocześnie zachęcającego do odwiedzin kasyna Dziki Orzeł. Smętne i połamane krzaki oraz niesione wiatrem rośliny leżały nabite na wygięty i poskręcany drut kolczasty ogrodzenia.
Wydęte podbrzusza chmur kapały lekkim deszczem na szyby. Wycieraczki zmieniały kurz w błoto, gdy zjechali z polnej drogi i po pokonaniu wału znaleźli się na wiodącej na wschód autostradzie stanowej. Oślepiający snop porannego słońca, ostatni, jaki zobaczyli tego dnia, złapał ich jak światło latarki, gdy Mitch przyspieszył toyotę na asfalcie dwupasmówki.
— Lubiłam to miejsce — powiedziała Kaye łamiącym się głosem. — Byłam szczęśliwsza w tamtej przyczepie niż kiedykolwiek w życiu, gdziekolwiek bym była.
— Rozkwitasz w nieszczęściach — stwierdził Mitch i sięgnął przez oparcie, aby wziąć ją za rękę.
— Rozkwitam z tobą — odparła Kaye. — Ze Stellą.
Północno-wschodnia część stanu Oregon
Kaye wyszła z budki telefonicznej. Zatrzymali się na parkingu przed centrum handlowym w Bend, aby zaopatrzyć się tam w żywność. Kaye zrobiła zakupy, a potem zadzwoniła do Marii Konig. Mitch został ze Stellą w samochodzie.
— Arizona nadal nie ustanowiła Urzędu Działań Doraźnych — powiedziała Kaye.
— Co z Idaho?
— Ma go już od dwóch dni. Kanada też.
Stella świergotała w swoim foteliku. Mitch przewinął ją kilka minut wcześniej, a zwykle wtedy popisywała się chwilę. Niemal przywykł do jej melodyjnych odgłosów. Potrafiła już wydawać dwa różne tony jednocześnie, rozszczepiać jeden z nich, podwyższać i obniżać; brzmiała wtedy zadziwiająco podobnie do dwóch grających thereminów. Kaye zajrzała przez okno. Dziecko wydawało się tkwić w innym świecie, pochłonięte odkrywaniem, jakie dźwięki potrafi wydawać.
— Gapili się na mnie w sklepie — powiedziała Kaye. — Czułam się jak trędowata. Gorzej, jak czarnuch. — Wypluła to słowo przez zaciśnięte zęby. Położyła torbę na siedzeniu pasażera i pogrzebała w niej sztywną ręką. — Wyjęłam trochę pieniędzy w bankomacie, kupiłam jedzenie, a potem to. — Wyciągnęła buteleczki kosmetyków do charakteryzacji, pudełka podkładu i pudru. — Na nasze cętki. Nie wiem, co zrobimy z jej śpiewem.
Mitch usiadł za kierownicą.
— Jedźmy — powiedziała Kaye — zanim ktoś wezwie policję.
— Nie jest aż tak źle — odparł Mitch, uruchamiając silnik.
— Nie jest? — Zawołała Kaye. — Jesteśmy napiętnowani! Jeśli nas znajdą, to na litość boską, zabiorą Stellę do obozu! Bóg jeden wie, co Augustine szykuje dla nas, dla wszystkich rodziców. Oprzytomnij, Mitch!
Mitch w milczeniu wyjechał z parkingu.
— Przepraszam — powiedziała Kaye łamiącym się głosem. — Przepraszam, Mitch, ale tak bardzo się boję. Musimy się zastanowić, musimy coś zaplanować.
Chmury ciągnęły za nimi pod szarym niebem i w nieustannym kapuśniaczku. Granicę Kalifornii minęli nocą, zjechali na pustą drogę polną i spali w samochodzie przy dźwiękach bijących w dach kropli deszczu.
Rankiem Kaye zrobiła makijaż Mitchowi, który niezgrabnie nałożył na jej twarz podkład. Poprawiła charakteryzację, przeglądając się w lusterku wstecznym.
— Dzisiaj wynajmiemy pokój w motelu — powiedział Mitch.
— Po co ryzykować?
— Wyglądamy, zdaje się, całkiem nieźle. — Uśmiechnął się uspokajająco. — Stella potrzebuje kąpieli, my też. Nie jesteśmy zwierzętami i nie chcę postępować jak one.
Kaye zastanawiała się, kołysząc Stellę.
— No dobrze — zgodziła się w końcu.
— Pojedziemy do Arizony, a stamtąd, jeśli będzie trzeba, do Meksyku i jeszcze dalej na południe. Znajdziemy gdzieś miejsce, w którym będziemy mogli zamieszkać, dopóki sprawa nie przycichnie.
— Kiedy to będzie? — Spytała Kaye cicho.
Mitch nie wiedział, dlatego nic nie mówił. Pojechał pustą drogą polną, wracając na autostradę. Chmury już się przerzedzały, a jaskrawe poranne światło padało na lasy i pastwiska po obu stronach szosy.
— Słońce! — Powiedziała Stella i tęsknie pomachała rączkami.
Tucson, Arizona
Trzy lata później
Pulchna dziewczynka o krótkich, brązowych włosach, śniadej skórze i smugach potu na brudnej cerze stała w alejce i zaglądała w przejście pomiędzy popielatymi garażami. Gwizdała cicho do siebie, przeplatając dwie wariacje tria fortepianowego Mozarta. Gdyby ktoś nie przyjrzał się jej bliżej, mógłby ją wziąć za jedno z wielu latynoskich dzieci bawiących się na ulicach i biegających po chodnikach.
Читать дальше