Mitch i Kaye pomachali i patrzyli, jak ich przyjaciele odjeżdżają drogą. Nad okolicą zapadał wieczór. Kaye skorzystała z resztek ciepła, siadając pod dębem na składanym krześle i tuląc Stellę, aż nadeszła pora zmiany pieluszki.
Przewijanie nieodmiennie sprowadzało Mitcha na ziemię. Po dokładnym wytarciu przez niego córeczka śpiewała słodko niczym ziarnojad wśród kołysanych wiatrem gałęzi. Jej policzki i brwi rumieniły się niemal na czerwono, gdy znowu poczuła się dobrze, i mocno chwytała palec ojca.
Kołysząc się lekko na biodrach, szedł ze Stellą w ramionach za Kaye, która pakowała brudne pieluszki w plastikową torebkę, aby zabrać je do prania. Kaye obejrzała się przez ramię, gdy znaleźli się przed szopą z pralką i innymi maszynami.
— Co mówił Jack? — Spytała.
Mitch jej opowiedział.
— Będziemy żyć na walizkach — stwierdziła rzeczowo. Spodziewała się gorszych wiadomości. — Jutro znowu je zapakujemy.
Hrabstwo Kumash, wschodnia część stanu Waszyngton
Mitch przebudził się z głębokiego snu, w którym nic mu się nie śniło, i usiadł w łóżku, nasłuchując.
— Co to? — Szepnął.
Kaye leżała obok, nieruchomo, lekko pochrapując. Spojrzał przez łóżko na półeczkę Stelli zawieszoną na ścianie, na stojący na niej zegar na baterie ze wskazówkami lśniącymi w mroku na zielono. Było piętnaście po drugiej w nocy.
Bez namysłu przesunął się na koniec łóżka i wstał, ubrany tylko w bokserki, przecierając oczy. Skląłby każdego, który by się odezwał, ale w domu panowała cisza. Potem serce zaczęło mu bić szybko i poczuł niepokój przepływający przez jego nogi i ręce. Obejrzał się przez ramię na Kaye, pomyślał o obudzeniu jej, ale się na to nie zdecydował.
Wiedział, że powinien sprawdzić dom, upewnić się, że nikt nie chodzi na dworze, przygotować jakąś zasadzkę. Wiedział, zbytnio o tym nie myśląc, i zaczął od złapania stalowego pręta, który leżał pod łóżkiem na taką właśnie okoliczność. Nigdy nie miał broni palnej, nie znał się na niej, i wchodząc do saloniku zastanawiał się, czy nie było to nierozsądne.
Zadygotał na chłodzie. Pogoda się zepsuła; w oknie nad kanapą nie widział żadnych gwiazd; wszystko przesłoniły chmury. Potknął się o kubeł na pieluszki stojący w łazience. Potem poczuł nagle, że jest wzywany z wnętrza domu.
Wrócił do sypialni. Tkwiące do połowy w cieniu rzucanym przez szafkę przy łóżku nosidełko dziecka ukazywało jakoś w ciemności swe zarysy.
Jego oczy bardziej przywykły do mroku, ale to nie oczyma dostrzegał nosidełko. Pociągnął nosem; ciekło mu z niego. Pociągnął znowu i pochylił się nad nosidełkiem; potem się wyprostował i głośno kichnął.
— Co jest? — Kaye usiadła w łóżku. — Mitch?
— Nie wiem — odpowiedział.
— Wołałeś mnie?
— Nie.
— A Stella?
— Jest cicho. Chyba śpi.
— Zapal światło.
Uznał to za rozsądne. Zapalił lampę na suficie. Stella spojrzała na niego z nosidełka. Płowe oczy miała szeroko otwarte, rączki zaciśnięte w piąstki. Buzia była rozchylona, nadając dziecku wygląd niemowlęcej, nadąsanej Marilyn Monroe, ale dziewczynka leżała cicho.
Kaye poszła na czworakach na koniec łóżka i spojrzała na córeczkę.
Stella cicho zakwiliła. Oczkami śledziła ich uważnie, skupiając wzrok i zaraz tracąc ostrość widzenia, niekiedy robiąc jak zwykle zeza. Mimo to było jasne, że ich widzi i że nie jest zadowolona.
— Jest samotna — powiedziała Kaye. — Nakarmiłam ją godzinę temu.
— Jak to, ma zdolności paranormalne? — Zapytał Mitch, prostując się. — Przywołała nas myślami? — Znowu pociągnął nosem, i jeszcze raz. Okno sypialni było zamknięte. — O co tu chodzi?
Kaye przykucnęła przed nosidełkiem i wyjęła Stellę. Musnęła ją nosem, a potem popatrzyła na Mitcha z ustami wykrzywionymi w niemal dzikim warknięciu. Ona też pociągnęła nosem.
Stella znowu zagruchała.
— Chyba ma kolkę — powiedziała Kaye. — Powąchaj ją.
Mitch wziął Stellę od Kaye. Niemowlę wykręciło się i spojrzało na niego, marszcząc brwi. Mógłby przysiąc, że jego córka stała się bystrzejsza i że ktoś woła jego imię, w tym pokoju lub na dworze. Teraz był naprawdę wystraszony.
— Może naprawdę przybyła ze Star Treku — uznał. Powąchał ją ponownie i wykrzywił usta.
— Właśnie — rzuciła sceptycznie Kaye. — Nie ma zdolności parapsychologicznych. — Wzięła dziecko machające piąstkami, bardzo rade z zamieszania, i zaniosła je do kuchni. — Ludzie podobno tego nie mają, ale kilka lat temu naukowcy stwierdzili, że jest inaczej.
— Czego nie mają? — Zapytał Mitch.
— Działających narządów przylemieszowych. U podstawy jamy nosowej. Przetwarzają pewne molekuły… Womeroferyny. Coś w rodzaju feromonów. Moim zdaniem nasze stały się znacznie lepsze.
— Posadziła niemowlę na biodrze. — Unosisz górną wargę…
— Ty też — bronił się Mitch.
— To reakcja narządu przylemieszowego. Nasz kot czynił tak, gdy wyczuwał naprawdę ciekawy zapach: zdechłej myszy albo pachy mojej matki. — Kaye podniosła dziecko, które cicho zakwiliło, i powąchała jego główkę, szyję, brzuszek. Zbliżyła ponownie nos do uszu córeczki. — Powąchaj tutaj — powiedziała.
Mitch powąchał, cofnął się, zdusił kichnięcie. Ostrożnie pomacał Stellę za uszami. Ta zesztywniała i stała się niezadowolona, robiąc minkę, jakby za chwilę miała się rozpłakać.
— Nie — powiedziała całkiem wyraźnie. — Nie.
Kaye rozpięła stanik i dała Stelli ssać, zanim ta naprawdę się zaniepokoiła.
Mitch cofnął palec. Jego czubek był lekko tłusty, jakby dotknął miejsca za uchem nastolatki, a nie niemowlęcia. Substancja nie pochodziła jednak od przetłuszczającej się skóry. Przypominała wosk, przy dotykaniu była trochę grudkowata i pachniała jak piżmo.
— Feromony — powtórzył. — Tak chyba powiedziałaś?
— Womeroferyny. Niemowlęcy odpowiednik zalotnego spojrzenia. Musimy się wiele nauczyć — odparła Kaye sennie, niosąc Stellę do sypialni i kładąc się z nią. — Pierwszy się obudziłeś — mruknęła. — Zawsze miałeś dobrego nosa. Dobranoc.
Mitch dotknął się za uszami i powąchał palec. Nagle kichnął ponownie i stanął w nogach łóżka, całkowicie przebudzony, czując mrowienie nosa i podniebienia.
Minęła najwyżej godzina, nim obudził się ponownie i wyskoczył z łóżka, aby natychmiast wciągnąć spodnie. Było jeszcze ciemno.
Ręką poklepał nogę Kaye.
— Ciężarówki — powiedział. Ledwo zdążył zapiąć koszulę, gdy ktoś zabębnił w drzwi wejściowe. Kaye przesunęła Stellę na środek łóżka i szybko naciągnęła luźne spodnie i sweter.
Mitch otworzył drzwi, nie zapiąwszy guzików u mankietów koszuli. Na ganku stał Jack; usta miał wygięte w wielką podkowę, kapelusz mocno naciągnięty na oczy, tak że niemal je skrywał.
— Sue zaczęła rodzić — powiedział. — Muszę wracać do lecznicy.
— Zaraz tam będziemy — odparł Mitch. — Czy jest tam Galbreath?
— Nie przyjedzie. Powinniście się stąd wynieść. Rada powiernicza głosowała wczoraj wieczorem, gdy byłem z Sue.
— Jak… — Zaczął Mitch, a potem na żwirze i pyle podwórka zobaczył trzy półciężarówki i siedmiu ludzi.
— Uznali, że niemowlęta są chore — powiedział Jack ponuro.
— Chcą, aby zajął się nimi rząd.
— Chcą odzyskać swoją cholerną pracę — stwierdził Mitch.
Читать дальше