Kiedy przyszło potwierdzenie łączności, Paweł dowiedział się nawet nazwy idącego na pomoc statku — „Segieża”. Będzie tutaj za tydzień, albo może trochę wcześniej.
Potem położył się spać. Spał sześć godzin i obudził go niepokój, poczucie konieczności podjęcia jakiejś decyzji, zrobienia czegoś i spieszenia dokądś. I zrozumiał, że nie powinien siedzieć dłużej w tej zacisznej skrzynce i wylegiwać się. Że to wręcz nie wypada. Szczególnie kiedy noga jest już sprawna (choć trochę pobolewa), a w kieszeniach zapasowego skafandra mieszczą się naraz dwa pistolety.
Zawiadomił Centrum, że wraca na statek. A tam odpowiedziano mu „w porządku”, ponieważ nie wiedziano, że do statku jest dziewięć kilometrów pieszo — a zresztą, co to znaczy dziewięć kilometrów dla dyspozytora Centrum, mierzącego odległości tylko parsekami?
Paweł zszedł po drabince. Było zupełnie ciemno. Zmierzch kończył się. Poczwary biły jak ćmy o szkło latarni. Wzdrygnął się na myśl o tym, jak będzie musiał zejść do wody, kiedy trzeba będzie obchodzić zdradziecką rzekę, zmarszczył się pomyślawszy, że słoń może przyjść nie sam, a w towarzystwie. Ale ostatecznie wszystko to były głupstwa. Najważniejsze, że statek „Segieża” za tydzień albo trochę wcześniej wyląduje na brzegu.
I lekko utykając, poszedł po ubitym piasku tuż przy zielonej wodzie. Fale niosły na swych grzbietach świetlistą, fosforyzującą pianę i starały się lizać jego buty. Padał drobny deszcz niosący z sobą widzenia o lasach, stepach i ogromnych, drapieżnych kwiatach, szczelinach wypełnionych lawą, o lodowcach porosłych błękitnymi mchami i gnijących pniach drzew, z których tryskają snopy kolorowych iskier…
Przetłumaczył Jerzy Kaczmarek
Czesław Chruszczewski
Drzewo Nie-Drzewo
Z okien tych domów dobrze widać park du Champ de Mars, no i oczywiście wieżę Eiffla. Pan Barbet siedział na tarasie, odpoczywając po upalnym męczącym dniu, i patrzył w lipcowe niebo. Dochodziła godzina pierwsza. Daleki grzmot sprawił, że pan Barbet wstał, podszedł do balustrady i pomyślał: „Nadchodzi burza”. W chwilę później dostrzegał rój meteorów, kilkanaście srebrnych smug nad Laskiem Bulońskim. „Ach, jakież to piękne — stwierdził w duchu — warto było posiedzieć na tarasie” do pierwszej w nocy.” Smugi zgasły, znowu zagrzmiało. Pani Barbet krzyknęła przez sen i obudziła się.
— Śniłam koszmar — powiedziała do męża.
Stali teraz oboje przy balustradzie.
— Oberwała się chmura, Sekwana wystąpiła z brzegów i woda zalała całą naszą dzielnicę. Po Polu Marsowym pływały tratwy i łodzie. Tysiące ludzi wspinało się po wieży Eiffla. Jak to dobrze, że mieszkamy na jedenastym piętrze — zakończyła pani Barbet, otulując się szlafrokiem.
— Zimny wiatr — skonstatował mąż. — Wracaj do łóżka.
— Bardzo zimny. Spójrz! — zawołała pani Barbet — pada śnieg.
— Śnieg o tej porze? — zdziwił się pan Barbet. — To niemożliwe.
— Więc co takiego?
— Płatki czegoś, ale nie śniegu. Lekko fosforyzują, opadają na trawniki i trawa poczyna jarzyć się błękitnym światłem. Dziwne zjawisko.
— Mój sen — zaczęła pani Barbet i umilkła nagle, bo poczęły płonąć drewniane ławki w parku.
— Zatelefonuję po straż pożarną — zdecydował pan Barbet.
Przyjechał jeden wóz, trzy ławki spłonęły, dwie ocalono. Podoficer straży przeciwogniowej podziękował panu Barbet za obywatelską postawę.
— Mogły spłonąć wszystkie ławki — mówił — a od ławek mogły zająć się drzewa, od drzew domy, być może, pana interwencja uratowała Paryż przed pożarem.
— Pan uprzejmie przesadza — bronił się pan Barbet.
— No, w każdym razie szkoda by było tak pięknych, starych drzew.
— O, meteor! — zawołał pan Barbet.
— Spadnie na nasze głowy, uciekajmy, uciekajmy! — krzyczała pani Barbet.
Ognista kula rąbnęła w sam środek klombu, ziemia lekko zadrżała, zadźwięczało szkło w mieszkaniach.
— Do diabła! — zaklął podoficer i podbiegł do samochodu.
Po upływie pięciu minut przyjechało pół tuzina wozów strażackich, zapalono reflektory i wówczas pan Barbet zobaczył krater o średnicy dwudziestu metrów.
— Nic się nie stało — uspokajał żonę — na Pole Marsowe spadł niewielki odłamek meteorytu.
Następnego dnia przyjechał Ekspert, obejrzał uważnie miejsce upadku meteorytu, złożył wizytę panu Barbet, uważnie wysłuchał jego relacji o przebiegu wydarzenia, po czym oświadczył:
— Meteoryty napotykają na opór powietrza w atmosferze, przed meteorytem tworzy się poduszka silnie sprężonego powietrza, która rozgrzewa się do temperatury tysięcy stopni i świeci oślepiająco jaskrawym światłem. Rozgrzewa się także powierzchnia bolidu. Początek świecenia następuje zazwyczaj na wysokości 100 do 120 kilometrów nad Ziemią. Część substancji meteorytu rozpryskuje się w atmosferze w małe kropelki, które natychmiast zastygają. Z tych cząstek złożone są pyłowe ślady bolidów, osiadające później na powierzchni Ziemi. Oto przypuszczalne wytłumaczenie dziwnego zjawiska.
— Pył? Ja widziałem świecące płatki — pan Barbet miał wątpliwości.
— Zapewne refleks światła — odparł Ekspert — albo meteoryt posiada szczególne właściwości.
— Panie profesorze — do Eksperta podszedł policjant czuwający nad kraterem. — Na samym dnie tego dołu wyrosło drzewko nie — drzewko.
— Co to znaczy, drzewko nie — drzewko? — Ekspert zbliżył się do krateru.
— Bo takie białe — wyjaśnił posterunkowy. — Pień, konary, gałęzie i nawet liście, wszystko białe. I małe, najwyżej na metr.
Osobiste obserwacje Eksperta potwierdziły spostrzeżenia policjanta.
— Proszę natychmiast zatelefonować do komisarza — mówił wyraźnie zdenerwowany Ekspert. — Niech przyśle tutaj więcej ludzi. Krater należy otoczyć płotem i czuwać, by nikt nie zbliżał się do tego miejsca. A ja tymczasem zorganizuję ekipę specjalistów. W rzeczy samej mamy do czynienia z dziwnym, niezwykłym zjawiskiem.
— To drzewo rośnie! — zawołał pan Barbet, wywołując poruszenie wśród zgromadzonych gapiów.
— Rozejść się, proszę rozejść się! — policjant podniósł głos, a dostrzegłszy w pobliżu wieży Eiffla kolegę, dmuchnął w gwizdek.
Dwóch policjantów bez trudu skłoniło przypadkowych przechodniów do opuszczenia parku. Ekspert odjechał do Instytutu Badań Ciał Niebieskich, a pan Barbet wrócił do swojego mieszkania na jedenastym piętrze. Żona przywitała go wymówką:
— Łazisz po parku, a ja tu umieram z niepokoju. Dlaczego sprowadzono tylu policjantów?
— Tylu? Dwóch — zirytował się pan Barbet i pomyślał, co powie żona, gdy zobaczy pluton policji.
— To dużo — stwierdziła pani Barbet — stoją przy tej dziurze, jakby to było Bóg wie co.
— No właśnie — odrzekł pan Barbet — Bóg jeden wie, co to jest.
— Jutro wyjeżdżamy do mojej siostry, do Sabaudii — zdecydowała pani Barbet. — Tam na pewno będzie bezpieczniej.
— Bezpieczniej! — wrzasnął pan Barbet. — Co to znaczy: bezpieczniej?
— Mam złe przeczucie. Najpierw sen, potem meteor, a teraz policja.
Pan Barbet doszedł do przekonania, że najrozsądniej uczyni, jeżeli będzie milczał. Sam był zaniepokojony. Żona nie wiedziała jeszcze o białym drzewku, o decyzjach Eksperta. Może rzeczywiście należało wyjechać do Sabaudii.
Krater otoczono drewnianym płotem, naprędce skleconym z desek, płotu pilnowali policjanci. Od czasu do czasu, mniej więcej co dwie godziny, przyjeżdżał Ekspert w otoczeniu asystentów i oglądał białe drzewko.
Читать дальше