Morda patrzyła na niego z wodorostów jedynym wąskim okiem. Światło latarni hełmowej odbiło się w nim i oko zwęziło się jeszcze bardziej, starając się widocznie dostrzec, co też takiego kryje się za plamą światła.
Paweł zamarł i od raptownego zatrzymania stracił równowagę, prąd porwał go, uniósł i rzucił naprzód, ku mordzie. Rozłożył ręce, aby utrzymać się na miejscu, i zadarł głowę nie chcąc wypuścić przeciwnika z promienia lampy. Był bezradny, nie mógł nawet sięgnąć po pistolet, ponieważ ręce zajęte były teraz przywracaniem ciału utraconej równowagi.
Oko zamknęło się, rozdziawiła się natomiast paszcza najeżona igłami. Paweł mógł doskonale zmieścić się w tej paszczy i momentalnie dorysował sobie w wyobraźni odpowiadające jej ciało i ogon z kolcami na końcu. Paszcza zamknęła się i na powrót otwarło się oko. Morda była najwyraźniej zdziwiona niezwykłym zachowaniem się intruza ledwo dotykającego kończynami dna, wymachującego rozpaczliwie rękami, przewracającego się, a przy tym zbliżającego się wyraźnie do niej.
Monstrum nie wytrzymało tego niesamowitego widowiska, uznało, że Paweł chce je zjeść. Zawróciło i rzuciło się do ucieczki. Nie miało ciała, nie miało ogona z kolcami — tylko coś w rodzaju zakrzywionej potylicy zaopatrzonej w płetwy.
Łodygi wodorostów zakręciły się w wirze wznieconym przez potwora.
Paweł stanął w końcu na nogach. Odpocząwszy chwilę, wyciągnął pistolet i postanowił nie wypuszczać go z ręki, dopóki nie wydostanie się na brzeg. A kiedy ruszył, zawrócił przezornie, następnie wydostawszy się z wodorostów zszedł głębiej, aby obejść dżunglę skrajem.
W głębinie prąd utrudniał poruszanie się, podobny był do silnego wiatru. Paweł wyszukał podłużny kamień podobny do obłamanego palca i wziął go w wolną rękę, aby nie dać się znieść porywom wody przy każdym kroku.
Idąc dalej wzdłuż dżungli spojrzał na zegarek. Minęły już dwie godziny od czasu, gdy opuścił statek, spacer przeciągał się. Zarośla przerzedziły się — widocznie lepiej im się żyło w tym miejscu, gdzie słodka woda rzeki mieszała się z morską. A więc można powoli kierować się w stronę brzegu. Wędrówka po morskim dnie zakończy się niebawem. Paweł uradował się na myśl o powrocie na ląd, gdzie mieszkają tylko nieszkodliwe poczwary. Zaczął wspinać się po łagodnym stoku i odchyliwszy głowę zobaczył poprzez cienką warstwę wody gwiazdy i strzępy fosforyzującej piany na grzbietach fal. I w tym momencie poczuł silne uderzenie w plecy. Schylił się instynktownie naprzód, uderzył czołem o przyłbicę i spróbował się odwrócić, aby spotkać się twarzą w twarz z nieznanym niebezpieczeństwem.
Nie było za nim nikogo.
Paweł postał chwilę, wodząc latarnią i wpatrując się w ciemności, i znowu poczuł uderzenie w plecy. Jakby ktoś szybki i swawolny zabawiał się z nim w chowanego.
— Ach tak — powiedział. — Jak sobie chcesz. Ja idę na brzeg.
Zamarkował powolny obrót wokół własnej osi, ale nagle ostro zawrócił i zderzył się nos w nos z tępopyskim stworzeniem, podobnym do ogromnego robaka. Stworzenie zobaczywszy, że je zdemaskowano, momentalnie wzbiło się w górę, wyskoczyło nad powierzchnię wznosząc słup bryzgów i znikło.
— A więc nie zapoznaliśmy się — powiedział Paweł. — Choć byłeś nadzwyczaj miły.
Zrobił jeszcze krok i poczuł, że woda rozstąpiła się. Stał w niej teraz po szyję. Brzeg był pusty i biegł w dal ku światełku (światełko Paweł zobaczył najpierw) równym pasmem. Rzeka szumiała za plecami bezsilna, niezdolna go już zatrzymać. Paweł upuścił kamień i chciał wyjść z wody, gdy nagle ktoś chwycił go za nogę i silnie szarpnął w głębinę.
Woda zakotłowała się. Paweł stracił orientację i zrozumiał tylko, że coś go ciągnie z powrotem w morze, na co nie ma najmniejszej ochoty. Starał się wyrwać nogę, włączyć latarnię, wystrzelić do istoty, która go zaatakowała — wszystko naraz.
Wreszcie lampa zapaliła się, ale w zmąconej wodzie Paweł w żaden sposób nie mógł dostrzec swego prześladowcy i wtedy wyciągnąwszy nadludzkim wysiłkiem pistolet, wystrzelił w jego stronę. Płomień pistoletu był oślepiająco jasny, uchwyt napastnika osłabł. Paweł przysiadł na dnie i uświadomił sobie, że starał się go wciągnąć w głąb swawolny robak, który tak bojaźliwie umykał niedawno. Wił się teraz rozcięty promieniem na dwoje. Woda jeszcze bardziej zmętniała. Pawłowi, nie wiedzieć dlaczego, zrobiło się żal robaka i pomyślał, że nie chciał on po prostu rozstawać się z człowiekiem, do którego poczuł sympatię. Ot, chciał zaprowadzić do siebie, przedstawić rodzinie — ale nie wiedział biedak, za jaką część ciała chwyta się ludzi prowadząc ich w gościnę.
Paweł postał, popatrzył na wijącego się czerwia i już chciał wyjść na brzeg, gdy z głębin wyskoczyło stado cienkich wrzecionowatych ryb, zwabionych widocznie zapachem krwi. Wrzecionowate stworzenia rozdwajały się na kształt szczypiec i wbijały się w olbrzymiego robaka. Było ich bardzo wiele. Widowisko walki połówek czerwia z drapieżnikami było tak okrutne i brutalne, że Paweł nie mógł oderwać od niego wzroku — stał i patrzył. Gdy jednak jedno z wrzecion rzuciło się ku niemu sprawdzając, kto tak jasno świeci, zrozumiał, że nie wolno mu zatrzymywać się dłużej. Wyłączył latarnię i pospieszył do brzegu z nadzieją, że ogromny robak jest dla drapieżników o wiele bardziej apetycznym kąskiem aniżeli jego skafander.
Niestety, wrzeciono pomyślało inaczej. Wpiło się w bok i rwało tkaninę jak zły pies. Paweł musiał użyć pistoletu i rozpłatać je promieniem. W tym momencie kilka innych ryb porzuciło czerwia i rzuciło się w pogoń za Pawłem.
Cofał się w stronę brzegu siekąc promieniem po zwinnych ciałach drapieżników, ale wyglądało na to, że na miejsce zabitego pojawia się natychmiast inny osobnik. Dwa razy udało im się przedrzeć do skafandra i choć tkanina nie poddawała się zębom, nie przestawały jej targać i skubać, jakby jej opór dodawał im sił.
Jednemu udało się przegryźć skafander i wpić się w nogę. Paweł rycząc z bólu, czując jak woda leje się przez otwór i miesza się z krwią, jak wciąż nowe i nowe wrzeciona rozrywają mu nogi, rzucił się z rozpaczą do brzegu. Chlastał jeszcze po wodzie słabnącym promieniem, woda kipiała wokół, buchały fajerwerki iskier i kłęby pary.
Wyczołgał się wreszcie na piasek, wyciągając za sobą drapieżniki wpijające się w jego ciało chwytem buldoga, a raczej nie drapieżniki, a ich strzępy, ponieważ wszystkie były martwe, posiekane promieniem pistoletu.
W miejscu ukąszenia łydka piekła. Zęby napastników wbiły się w mięsień i Paweł czuł, jak krew płynie mu z rany, ale nie miał jej czym zatamować. Popełnił niewybaczalny dla lekarza błąd — nie zabrał z sobą nawet plastra.
— Gonić by takich — powiedział do siebie. — Oczekiwałeś, że spędzisz przyjemny wieczór, wybrałeś się na spacer przy księżycu.
Poczuł ogromne zmęczenie, pragnął tylko położyć się i nie chodzić nigdzie więcej. Nawet nie wrócić na statek, dlatego że wracać trzeba będzie znowu po morskim dnie, a takie podróże można podejmować tylko raz w życiu. „Zakop się zwyczajnie w piasku i śpij” — podpowiadało zmęczone ciało. „Nikt cię nie dotknie. Odpoczniesz godzinę, dwie i pójdziesz dalej.” Mdliło go coraz bardziej i miał kłopoty z oddychaniem.
Ależ to jasne, uświadomił sobie. Przez dziurę w skafandrze oddycha tutejszym powietrzem. A to pech! Odwinął kawał sznura wiszącego akselbantem przez ramię — zabrał go z sobą na wypadek, gdyby potrzebna była lina — odciął promieniem pistoletu półmetrowy kawałek i nałożył opaskę poniżej kolana. Nie było to zbyt rozsądne — noga zdrętwieje i iść będzie trudniej, ale na mieszaninie swojego i tutejszego powietrza też daleko nie pociągnie.
Читать дальше