Pawłysz pobieżnie opatrzył ranę Małej Tatiany, która z jednakowym stoicyzmem znosiła ból i wyrzuty lekarza, a nawet zdążyła mu w trakcie zabiegu opowiedzieć, w jaki sposób upolowali smoka.
— To jeszcze doktor Streszny wymyślił. Przecież żadna broń nie robi im najmniejszej krzywdy. Można nawet trafić w głowę i nic z tego. To paskudztwo ma taki mikroskopijny móżdżek, że po prostu szkoda pocisków. Streszny wpadł na pomysł, żeby zrobić kukłę człowieka i zaminować ją. Smok przez trzy dni nie brał przynęty. Może one po prostu reagują tylko na ruchomy cel…
— Dużo ich tu jest? Proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, zaraz kończę.
— Nie szkodzi, jestem wytrzymała. One nie latają stadami. Już nauczyłam się je rozróżniać. Ten, którego wysadziliśmy w powietrze, jest stosunkowo niewielki. Ale bywają takie, że po prostu zasłaniają słońce. To chyba właśnie taki chciał się do nas dostać przez dach. Zazwyczaj krążą w niebie jak sępy i wtedy wcale się ich nie boję. Ale pikują jak kamień. Wystarczy sekunda i już są. Jeśli człowiek ubrany jest na czarno lub zielono, jeszcze można się uratować, ale każda jasna plama działa na nie, jak czerwona płachta na byka. Może pan zauważył, że my nawet twarze smarujemy sobie błotem?
— Zauważyłem.
— To nie jest patologiczne zamiłowanie do brudu, tylko konieczność.
— A bez błota nie można się obyć?
— A co tu można jeszcze wymyślić? Nie mamy teatralnych szminek, skafandry są jasne. W takim stroju w ogóle nie można wychodzić poza stację. Próbowaliśmy zasłaniać twarze chustkami. Nina nadal tak robi, ale w tutejszym upale jedynie ona potrafi tak pracować. Błoto jest wygodniejsze.
— Możemy iść?
— Idziemy.
— Proszę siadać, doktorze — powiedziała Nina. — Najwyższy czas zapoznać pana z sytuacją.
Pawłysz posłusznie usiadł. Mała Tatiana pobiegła karmić chorych.
— Można odnieść wrażenie, że chcieliśmy pana umyślnie nastraszyć. To nie planeta, tylko jakiś koszmar — powiedziała Nina. — Powieść grozy. Pilne wezwanie z odległej stacji, tam jakieś nieznane siły zabijają dzielnych eksplorerów. Zjawiają się dwaj nieznajomi z noszami, następuje zagadkowa podróż nad przerażającym globem…
Jim przyniósł garnek z zupą i napełnił talerze. Chochla w jego rękach wyglądała jak łyżeczka do kawy. Talerz też miał niecodzienny — widocznie woził go ze sobą — mieściło się w nim co najmniej trzy litry.
Tatiana wróciła z lazaretu i usiadła przy stole.
— Rozwiązanie tajemnicy kryło się w straszliwym potworze, który czyhał na spokojnych uczonych — powiedziała.
— I karmiono tego potwora młodziutkimi aspirantkami — dodał Jim.
Leskin nie brał udziału w zabawie. Pochylił się nad talerzem i jadł metodycznie, solennie, niczym dorosły, który przypadkiem znalazł się na kinderbalu.
— Jak to się stało, że do tej pory nic nie wiedziano o smokach? — zapytał Pawłysz.
— Sami się temu dziwimy — odparła Nina. — Pierwsza wyprawa nie wiadomo czemu nie wspomniała o nich nawet słowem. Wydaje mi się, że nad brzegiem morza, gdzie zwiadowcy rozbili obóz, była inna fauna i Inne problemy.
— Również nie zawsze przyjemne — dorzuciła Tatiana.
— Tak. A kiedy szukali miejsca na stałą stację, wpadło im w oko nasze wzgórze. Wówczas padały deszcze. Ulewy trwające od rana do wieczora. A podczas deszczu te stworzenia nie latają. Siedzą w swoich gniazdach.
— Teraz chodzimy tu z głowami zadartymi do góry — powiedziała Tatiana. — Dawniej było zupełnie inaczej, prawdziwy kurort. Kiedy skończyły się deszcze i przyszło ocieplenie, wybrałyśmy się z Niną na jakieś pomiary. Zostałam w łaziku, a ona wyszła na zewnątrz z aparaturą. Zupełnie nie mam pojęcia, w jaki sposób zdążyła zareagować. Siedziałam na miejscu kierowcy, a Nina nagle wskoczyła, zatrzasnęła właz, a on jak nie rąbnie w dach! Nie wiedziałam o co chodzi… Pamiętasz Nino?
Nina skinęła głową, a Pawłysz pozwolił sobie na refleksję, że zwierzchniczka stacji chyba nigdy nie chodziła po tej planecie tak beztrosko, jak po deptaku uzdrowiska.
— W porządku — powiedziała Nina, gdy Tatiana skończyła swą opowieść. — Wszystko jest jasne. Pawłysz już widział smoka. Ale mamy również inne problemy i najlepiej będzie się z nimi zapoznać od razu. Problemem numer dwa są komary. To nie komary, tylko harpie, dla mnie osobiście gorsze od smoków. Żądło długości centymetra przenika każdą tkaninę. Zaczynają na nas polować, gdy tylko zajdzie słońce. Kiedy pogryzą, człowiek zapada na febrę. I tak sobie żyjemy: w ciągu dnia smoki, nocą komary, a wskazania aparatów musimy przecież odczytywać przez całą dobę…
— Proszę nie sądzić — powiedział Leskin, który już skończył swoją zupę — że my się skarżymy. Wszędzie bywają trudności.
— Wcale nie myślałem…
— Chwileczkę. Z drugiej strony może pan zlekceważyć nasze problemy ze względu na lekkość, z jaką u nas, niestety, przyjęło się mówić o poważnych sprawach. Jeśli nie zdołamy podjąć skutecznych kroków zapobiegawczych, to nie wyobrażam sobie, czym się to może skończyć. Proszę jeść, zupa stygnie.
— On nie może — powiedziała Tatiana. — On myśli, w jaki sposób pozbyć się smoków. Wszyscy przez to przeszliśmy, doktorze.
Lazaret okazał się klitką nieco obszerniejszą od pozostałych. Pod jedną ścianą stały dwa łóżka. Jedno było zasłane, na drugim leżał Leopold. Po przeciwnej stronie, za parawanem, również stało łóżko. Spała na nim ciemnoskóra, kędzierzawa kobieta.
— Taniu, śpisz? — zapytał Leopold, kiedy Pawłysz skończył opatrywać mu nogę.
— Nie. Obudziłam się. Doktorze, chcę pana poznać — odezwał się słaby głos.
— Duża Tatiana miała gorączkę, wilgotne czoło i błyszczące oczy. Wargi na tle czekoladowej twarzy wydawały się jasnoniebieskie.
— Za godzinę zacznie się ostatni atak — powiedziała. — Już wiem, bo trzeci raz na to choruję. Ta febra jest punktualna jak zegarek. Za to nie boję się smoków, bo one nie napadają na czarnych.
— A w zeszłym tygodniu kto się na ciebie rzucił? Niedźwiedź?
— To był smok daltonista — odparła Tatiana i zerknęła kokieteryjnie na Pawłysza. Nowy doktor był w jej guście.
— Na półce powinien stać brulion Stresznego — powiedział Leopold. Tam jest historia choroby Tatiany.
Pawłysz sięgnął po brulion zapisany znajomym już charakterem i poczuł się tak, jakby przejął dyżur w klinice.
Kiedy Pawłysz dotarł wreszcie do garażu, smok był już rozciągnięty na podłodze — błoniaste skrzydła wyprostowane, szponiaste łapy przyciśnięte do brzucha, wyszczerzona paszczęka uniesiona do góry. Smok wyglądał teraz niemal tak, jak motyl przypięty szpilką do denka oszklonej gabloty.
Jim stał na dachu łazika i filmował smoka z góry. Pozostali czekali, aż skończy zdjęcia, i przeszkadzali mu cennymi radami. Zwłaszcza Leskin, który uważał, że Jim wszystko robi nieprawidłowo. Był astronomem i fotografowanie uważał za swą domenę.
Smok był przerażający. Łatwo było sobie wyobrazić, jaki jest za życia — opatrzony szczątkową świadomością pocisk o wadze co najmniej pół tony.
— I za co on nas tak nie lubi? — powiedziała w zadumie Mała Tatiana.
— Najgorsze jest to — stwierdziła Nina, dostrzegając wchodzącego Pawłysza — że nie możemy nieustannie kryć się przed smokami. Jak tak dalej pójdzie, one nas po kolei wykończą. — Nie jest pan zmęczony, doktorze? — zapytała. — Wobec tego proszę pokierować sekcją.
Читать дальше