Jim z chłopaczkiem wpychali do wnętrza nieporęczny kontener, co nie było proste. Spieszyli się. Leskin usiadł przy otwartym górnym włazie, wyglądał na zewnątrz i milczał.
Kiedy pojemnik znalazł się już w środku, malutki kierowca zwrócił się do Pawłysza i powiedział głębokim, pięknym głosem:
— Dzień dobry, doktorze. Jestem Mała Tatiana.
Pawłysz przedstawił się, z największym trudem powstrzymując się od uwagi, że nigdy jeszcze dotąd nie widział tak brudnej kobiecej twarzy.
Mała Tatiana sprawnie zajęła miejsce kierowcy i ruszyła tak gwałtownie z miejsca, że Pawłysz omal nie wyrżnął głową w swój ulubiony hak. Pomyślał, że nie zdążył nawet zauważyć, jaka tu jest pogoda. Łazik podskakiwał na wybojach. Załoga stacji nie bawiła się w budowę drogi.
Łazik jechał chwilę po równym, a potem gwałtownie się zatrzymał. Światło za iluminatorami zmieniło się, stało się ciepłe, żółte.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała Tatiana.
Pawłysz zauważył, że jego towarzysze podróży natychmiast rozluźnili się, jakby znikło napięcie, które dotychczas im doskwierało.
— Niech pan mi pomoże wyładować pojemnik — powiedział Jim. — Szkoda byłoby rozbić coś teraz, kiedy znaleźliśmy się w domu.
— Słusznie — zgodził się Pawłysz. — Zwłaszcza że w środku są śledzie i czarny chleb.
— Śledzie — ucieszył się Jim. — W takim razie sam poniosę kontener niczym skąpy rycerz swój ukochany kuferek. — Najwidoczniej pilot miał słabość do przysłów i porzekadeł.
Tatiana otworzyła właz i tym razem nikt nie zabraniał Pawłyszowi wyjść na zewnątrz.
Łazik stał w garażu, zbudowanym solidnie, jak bastion twierdzy. Drzwi były zamknięte. Garaż był jasno oświetlony i na pierwszy rzut oka widać było, że jest wygodny, a nawet przytulny, jak bywają przytulne pracownie lub warsztaty, których gospodarze nie troszczą się o opinię otoczenia, lecz po prostu mieszkają tam i pracują.
Przed łazikiem stała szczupła kobieta z krótkimi, puszystymi, wijącymi się ciemnymi włosami, które opadały jej grzywką na czoło. Miała drobniutką twarz z ostrym podbródkiem i wielkimi oczyma, a kąciki jej pełnych warg były odrobinę uniesione do góry. Była widocznie pedantyczną czyścioszką, bowiem ani na kombinezonie, ani na twarzy, ani na wąskich dłoniach Pawłysz nie dostrzegł najmniejszej skazy. „Wody mają tu pod dostatkiem” — stwierdził w duchu.
— Doktor Pawłysz? — zapytała, ale nie czekała na odpowiedź. — Dzień dobry. Nazywam się Nina Rawwa. Jestem kierownikiem stacji. Zajmie pan pokój, w którym dotychczas mieszkał Streszny. Proszę odpocząć, a potem zjemy razem obiad.
— Dziękuję — odparł Pawłysz, z największym trudem zwalczając w sobie chęć wyznania, że niezmiernie miło jest ujrzeć nareszcie czystego człowieka.
Coś załomotało po dachu, jakby na garaż zwaliła się lawina kamieni. Zadrżały lampy, a jedna z nich pękła i rozsypała się.
Wszyscy znieruchomieli, a „lawina” nadal waliła w strop.
— Co to? — zapytał Pawłysz, ale nikt go nie usłyszał.
— Idziemy! — krzyknął Jim. — On teraz długo będzie tak hałasował.
— A nie mówiłem — powiedział Leskin — żeby pomalować dach na zielono!
— Należałoby… — zaczęła Mała Tatiana, ale Nina jej przerwała.
— Ani mi się waż. — Doskonale się rozumiały.
Pawłysz zwrócił uwagę na szeroki plaster, zakrywający niemal całe czoło Tatiany i kiedy odprowadzała go do jego pokoju, powiedział:
— Jeśli pani również ma jakieś zadrapanie, to proszę do mnie zajrzeć, bo może się zaognić.
— Już się prawie zagoiło — odparła Tania, lecz Pawłysz jej nie uwierzył.
— A w ogóle to blizny zdobią dzielnych zwiadowców. Zupełnie nie rozumiem Niny, która zapuściła sobie grzywkę, żeby nikt nie widział śladu smoczych pazurków. Dobrze przynajmniej, że nie straciła oka.
Zatrzymali się przed drzwiami.
— Jesteśmy na miejscu — powiedziała Tania. — Tu mieszkał Streszny. Tylko proszę niczego nie przekładać. Doktor tego panu nie daruje. Jest pedantem.
— Obiad będzie za pól godziny — powiedziała Tatiana. — Przechodziliśmy obok jadalni. Trzecie drzwi stąd. Zapamięta pan?
— Dziękuję. A gdzie jest szpital?
— Nina wszystko panu opowie. Proszę się nie lękać o chorych. Gdyby tylko o nich chodziło, nie prosilibyśmy o pomoc. Będą następni — zakończyła z przekonaniem i natychmiast zmieniła temat — w szafie są rzeczy Stresznego. Może ich pan używać, on nie będzie miał tego za złe. Tam jest moskitiera i tak dalej.
Gdy Tatiana wyszła, Pawłysz postanowił się przebrać. Przyleciał w niebieskim codziennym mundurze Służby Kosmicznej i wyglądał teraz jak papuga wśród wróbli. Rozpakował torbę, wyjął mydło, szczotkę. Po umywalce nerwowo biegały malutkie owady, podobne do czarnych mróweczek. Spłukał je strumieniem wody, umył się i podszedł do okna. Przez kratę widać było zbocze wzgórza, na którego szczycie wznosiła się stacja. Na zboczu, zbiegającym w dół, ku lasowi, rosły niskie krzewy, między którymi stały rzadko krępe drzewa. A dalej, aż do horyzontu, rozciągała się smętna, szarozielona równina. Daleko, daleko w mgiełce majaczyło jeszcze jedno wzgórze. O jakieś trzy kilometry od stacji płynęła przez równinę rzeka, odbijając jasne, sinawe chmury, półprzeźroczyste, przepuszczające światło słoneczne. Dzięki temu wszystkie przedmioty rzucały lekkie, rozmyte cienie, a same stawały się bezcielesne i nie-ważkie. Placyk przed stacją był pusty i tylko na samym jego skraju, nad stojakiem jakiegoś przyrządu, unosił się rój owadów.
W kabinie pozostawały ślady bytności Stresznego. Na stoliku leżały książki, luźne kartki papieru, kasety. W kącie poniewierał się zwinięty w kłębek brudny kombinezon, ale łóżko było porządnie zasłane.
Na biurku królowała gruba księga w zielonej okładce. Pawłysz otworzy ją. Doktor, jak się okazało, był konserwatystą. Nie dość, że pisał pamiętnik, w dodatku pisał go piórem! Pismo Stresznego wydało się Pawłyszowi wyraźne, niemal kaligraficzne.
Oczy mimowolnie przebiegły pierwsze linijki:
„… Mój dziennik nie może przedstawiać wartości naukowej ani literackiej. W najlepszym razie jest to środek do uporządkowania własnych myśli…”
Pawłysz zatrzasnął pamiętnik. Nikt go nie upoważniał do czytania.
W tym samym momencie zorientował się, że minęło już czterdzieści minut. Nieładnie. Wszyscy zebrali się w jadalni, nowy człowiek na odległej stacji zawsze jest wydarzeniem, trzeba będzie odpowiadać na mnóstwo pytań, a przecież nie zawsze się wie, co nowego grają w Teatrze Wielkim i czy zakończono już budowę kopalni na Księżycu. Pawłysz przejrzał się w lustrze. Lekarz powinien dawać przykład — musi być zadbany, ogolony, porządnie ubrany. Wtedy rozległa się eksplozja.
Stacja zakołysała się. Ktoś przebiegł korytarzem i zrobiło się cicho.
Jadalnia była pusta. Ludzie opuścili ją w pośpiechu, bo czyste talerze stały na stole, spod pokrywki wazy sączyła się para, krzesła byty odsunięte, jedno z nich przewróciło się i nikt go nie podniósł…
— Ciągle te sekrety! — burknął zirytowany Pawłysz, stawiając krzesło na miejsce. — Zagadki, tajemnice, błędni rycerze. Zaraz okaże się, że zostałem tu sam, a pozostali zniknęli bez śladu.
W pustym pomieszczeniu głos zabrzmiał sztucznie i pretensjonalnie, Pawłysz więc zamilkł. Postał kilka chwil, nadstawiając ucha, a potem opuścił jadalnię i ruszył korytarzem w stronę wyjścia do garażu.
Читать дальше