Stacja była niewielka, lecz sprawiała wrażenie rozległej z powodu mnóstwa drzwi, zakamarków i nisz, laboratoriów, magazynów oraz izdebek o niewiadomym przeznaczeniu. Pawłysz zatrzymał się przed drzwiami większymi od pozostałych, które, jak sądził, wiodły do garażu. Odrzwia były zamknięte od środka na solidny rygiel własnej roboty. Odsunął go z wysiłkiem i przekonał się, że był w błędzie: drzwi prowadziły na dwór. W twarz uderzył go powiew ciepłego, wilgotnego powietrza wypełnionego brzęczeniem owadów. Pawłysz zrobił krok do przodu, ale w tej samej chwili ktoś brutalnie chwycił go za ramię i szarpnął do tyłu.
Leskin zasuwał rygiel.
— Zwariował pan? — zapytał bezceremonialnie.
— Przepraszam — odparł Pawłysz — ale jeszcze nie poznałem miejscowych zwyczajów.
— Jeśli zamierza poznawać je pan w ten sposób — niedługo pan pożyje — oświadczył Leskin. Ku zdumieniu Pawłysza umył się i okazał się teraz całkiem statecznym mężczyzną około pięćdziesiątki, z twarzą pobrużdżoną tak głębokimi zmarszczkami, jakby natura rzeźbiła je stolarskim dłutem, a nie delikatnym rylcem.
— W najlepszym razie napuściłby pan pełną stację komarów — kontynuował Leskin. — Pozarażałby pan wszystkich febrą i siebie przede wszystkim. Proszę się nie obrażać, tylko przyzwyczajać. Niebawem widok otwartych drzwi również i w panu zacznie wzbudzać przerażenie. Szukał pan jadalni?
— Nie! Stołowników!
— Stołownicy są w garażu. Obiad się spóźni. Chciałem pana o tym zawiadomić.
Okazało się, że drzwi od garażu są obok.
— Proszę wejść — powiedział Leskin już bardziej przyjaznym tonem — oni zaraz wrócą.
Garaż był pusty. Łazik zniknął. Leskin coś usłyszał i pospieszył w stronę dźwigni otwierającej bramę wjazdową.
— Proszę się nie bać, doktorze — powiedział.
Pawłysz nie wiedział, czego się ma bać, ale na wszelki wypadek cofnął się pod ścianę.
W rozsuniętych wierzejach garażu ukazała się tępa maska łazika. Pojazd toczył się wolno, z godnością, niczym drwal wracający do domu z porządnym kawałem drewna. Równie uroczyście przetoczył się przez cały garaż i zatrzymał się dopiero pod ścianą. Holował za sobą ogromne szare cielsko, z którego zwisały dwie czarne szmaty wielkości żagli fregaty.
Na tle białego prostokąta wrót tańczyły dwie ludzkie figurki. Wyglądały jak kukiełki w teatrze cieni. Wymachiwały rączkami, biegały, podskakiwały. Coś wielkiego i ciemnego zasłoniło na moment światło i natychmiast rozległ się trzask wystrzału. Ktoś uniósł dźwignię i drzwi zamknęły się, odcinając hałas i krzątaninę.
— Czy są wszyscy? — zapytała Nina. Twarz miała zasłoniętą czymś w rodzaju czarczafu. W ręku trzymała pistolet.
— Wszyscy — odparł Jim, zeskakując z łazika. — Policzyłem.
Mała Tatiana podeszła do szarego cielska i postawiła na nim nogę.
— Maharadża Hajdarabadu i upolowany przez niego tygrys ludojad. Gdzie jest fotograf?
— Tatiana, nie wygłupiaj się — powiedział Leskin. — Może on jeszcze żyje.
— Nigdy tygrys nie uchodził z życiem spod lufy młodego maharadży — zaoponowała Tatiana.
Zgubiła gdzieś plaster i całe czoło miała we krwi. Pawłysz zauważył to mimochodem, gdy same nogi poniosły go w stronę potwora rozciągniętego na posadzce. To był smok. W każdym razie nie potrafił znaleźć innego określenia. Smok miał łeb co najmniej metrowej długości, błyszczące żółte zębiska i groźne wytrzeszczone szkliste ślepia. Czarne żagle okazały się skrzydłami.
A więc tak wyglądał winowajca wszystkich kłopotów i nieszczęść, teraz powalony i zwyciężony.
— Ładny ptaszek — powiedział Jim do Pawłysza. — Nie widywał go pan przedtem? Rozpiętość skrzydeł piętnaście metrów.
— Uchowaj Boże — powiedział Pawłysz. — Nie lubię takich znajomości.
Opodal stał niewysoki, łysiejący mężczyzna z pucołowatą poczciwą twarzą.
— To on was nękał? — zapytał go Pawłysz.
— Nękał? — jego sąsiad uśmiechnął się miękko, jakby przypadło mu do gustu samo brzmienie tego słowa. — Nękał. Delikatnie powiedziane! Jakby natrętny wielbiciel nękał swymi zalotami niewinną panienkę. Nie, on na nas polował. — Mężczyzna opierał się ciężko na lasce.
— To znaczy, że można wam pogratulować?
— Tak, to jest pierwszy — powiedziała Nina, odrzucając czarczaf z twarzy. — Poznajcie się: Leopold. Nasz sejsmolog i geofizyk.
— Spójrzcie — powiedziała Tatiana unosząc brzeg skrzydła. — Strzelałam do niego wczoraj i tu trafiłam.
— A co ze śmiertelnym strzałem maharadży? — zapytał Leopold, krzywiąc się. z bólu. Noga mu widać dokuczała, bo trzymał ją uniesiona do góry.
Spod skrzydła wysuwała się łapa zakończona pazurami przypominającymi jatagany.
— Można byłoby zrobić kindżał — powiedział Jim. — Na Ziemi kolekcjonerzy dadzą za taki nożyk każdą cenę.
— Jeszcze będziesz miał czas na gromadzenie pamiątek — powiedziała Nina. — Tego zwierzaka potniemy na drobne kawałki, żeby dokładnie poznać jego anatomię.
Zerknęła na Pawłysza, dając mu tym do zrozumienia, że to już jego robota.
— A więc on nie jest jedyny? — zapytał Pawłysz. Pytanie rozbawiło obecnych.
— A niby z kim wojowaliśmy, kiedy łazik wjeżdżał do garażu? — zapytała Tatiana. — Tam pozostali jego pałający żądzą zemsty krewniacy.
Jakby na potwierdzenie jej słów znów rozległo się łomotanie w dach. Dudniło tak, że trzeba było porozumiewać się na migi. Solidny garaż trząsł się w posadach i Pawłysz zapragnął jak najszybciej znaleźć się za drzwiami wiodącymi do wnętrza stacji. Jim pogroził sufitowi pięścią, ale ten gest nie wywarł żadnego wrażenia na sprawcach hałasu. Leskin wyjął pistolet i uniósł jego lufę do góry. Nina chwyciła go za rękę. Wszyscy stali z zadartymi głowami i czekali na rozwój wypadków. Czekali niedługo, bo dach nie wytrzymał. Metal pękł i przez powstałą szczelinę trysnęło białe światło, a Pawłysz dojrzał żółte jatagany, drące grubą blachę niczym papier.
Niedługa, lecz hałaśliwa i zawzięta walka ze smokiem, który koniecznie chciał pomścić śmierć swego krewniaka, pozostawiła w pamięci Pawłysza urywane, chaotyczne wspomnienia. Podobnie bywa z człowiekiem, który usiłuje sobie przypomnieć kolejność wydarzeń w kłótni rodzinnej, ale nie może dociec, od czego właściwie kłótnia się zaczęła. Pamiętał, jak Leskin strzelał do góry, pamiętał, jak smok przeciskał się przez dziurę, starając się schwytać któregoś z ludzi cofniętych pod ścianę, pamiętał, jak Jim uruchomił hydrant przeciwpożarowy i strumień wody bijący w otwartą paszczękę zmusił potwora do rejterady. Zupełnie jednak nie pamiętał, co robił on sam w ciągu tych dwóch lub trzech minut, chociaż miał nadzieję, że nie wykazał szczególnego tchórzostwa.
— No i po wszystkim — powiedziała Nina, patrząc w szeroki otwór z postrzępionymi krawędziami, nad którym przewalały się niskie chmury. — Trzeba będzie dziś w nocy naprawić dach. Są ochotnicy?
— Ja to zrobię — powiedział Jim. — Nie potrzebuję pomocników.
— A ja? — zapytał Pawłysz.
— Pan będzie musiał zająć się tym — Nina wskazała smoka.
— Tylko proszę przypadkiem czymś się od niego nie zarazić! — ostrzegł Leskin.
— A teraz wrócimy do jadalni — powiedziała Nina — i przystąpimy do spożywania przerwanego posiłku. Leopoldzie, idź do lazaretu, doktor zajrzy do ciebie po obiedzie.
Читать дальше