— Nie — dodał zdecydowanie. — Po prostu nie chcieliśmy, żeby jacyś bandyci uniknęli odpowiedzialności. I mam nadzieję, śmiem mieć nadzieję, że tak się nie stało. No bo niby w jaki sposób jakiś kondotier, bez pieniędzy i wykształcenia, całkiem sam, miałby dać sobie radę w epoce białych Amerykanów czy przedostać się do Europy. Najlepszym rozwiązaniem była ucieczka w czasy Indian. A w tamtych czasach lepiej im było zostać szamanami niż złodziejami. Może nawet niektórzy dożyli swoich dni jako wybitni członkowie swoich plemion. To prosty przykład, ale chciałem ci tylko pokazać, o co mi chodzi.
— Jeżeli chodzi o przyszłość — wtrąciła się Leoncja tonem łagodnej tygrysicy — to się trzymamy. Przejęliśmy Orle Gniazdo z czasów fazy drugiej, i na razie je rozbudujemy. Nikt nas stamtąd nie wygoni.
— Przejęliśmy w sensie wojskowym — szybko dodał jej mąż. — Zamierzamy się zająć normalnymi mieszkańcami Orlego Gniazda. Muszą stać się wolni. Nasi ludzie zachowują się poprawnie. Podróżują teraz w przeszłość jedynie w celach rekrutacji. Kiedy zachodzi potrzeba zdobycia pieniędzy, zajmują się handlem.
— Jack pochodzi z romantycznej epoki. — Leoncja nie próbowała ukryć chichotu.
Zmarszczyłem brwi, próbując wszystko zrozumieć.
— Poczekajcie — odezwałem się wreszcie. — Mieliście przecież jeden wielki problem, o którym nie mówicie ani słowa. Co z więźniami?!
— Tutaj nie było dobrych rozwiązań. — Havig lekko pobladł i zaczął mówić bezosobowym tonem: — Nie mogliśmy ich przecież wypuścić, a jeszcze długo wracali agenci z urlopów, tych też trzeba było aresztować. Nie mogliśmy ich przecież tak po prostu rozstrzelać. I zrozum to dosłownie. Po prostu nie potrafiliśmy. Nasi ludzie nie są do tego zdolni. Nie chcieliśmy ich również trzymać do końca życia w więzieniu.
— To nawet gorsze niż rozstrzelanie — mruknęła Leoncja.
— No właśnie — westchnął Havig. — Nie wiem, czy pamiętasz. Chyba wspominałem ci o tym kiedyś. Mówię o narkotykach, które opracowali Mauraiowie pod koniec swojej ery. Mój przyjaciel Carelo Keajimu będzie się tym strasznie martwił. Te środki są tak silne, że potrafią całkowicie i na zawsze zmienić czyjeś przekonania. Nie robią z człowieka zwykłego fanatyka, ale zmieniają go o wiele głębiej. Sam zaczyna wymyślać racjonalne wytłumaczenie i tworzyć sztuczne wspomnienia likwidujące sprzeczności logiczne. To ostateczna forma prania mózgu. A tak skuteczna, że ofiara nawet nie zdaje sobie sprawy, co ją spotkało.
Aż gwizdnąłem z przejęcia.
— O Boże! Chcesz powiedzieć, że masowo zamieniłeś tych wszystkich bandziorów w swoich popleczników?
— No nie, nigdy bym się nie pogodził z istnieniem takiej masy zombi we własnych szeregach. Wymagałoby to całkowitego wymazania ich pamięci, a potem… To było mało praktyczne. Keajimu załatwił szkolenie z psychotechnologii moim najlepszym ludziom. Ich zadanie było i tak nie do pozazdroszczenia.
Westchnął głęboko, jakby zastanawiając się, co powiedzieć.
— Wszyscy jeńcy zostali pozbawieni wiary w umiejętność podróżowania w czasie. Każdy został sprowadzony do swojej rodzinnej epoki, co samo w sobie było sporym wyzwaniem, i dopiero tam poddany leczeniu. Wmówiono im, że mieli gorączkę, zostali opanowali przez diabły czy coś w tym stylu. Szczegółowy plan był opracowywany indywidualnie. Musieli uwierzyć, że mieli koszmary i wyobrażali sobie rzeczy, które nie istnieją lub są niemożliwe. Dlatego nie powinni nikomu o tym wspominać. Teraz zaś są już wyleczeni i mogą wrócić do normalnego życia. Potem nasi ludzie zostawiali ich samych i wracali po następnych.
— Cóż… — Przez chwilę rozważałem jego słowa. — Muszę przyznać, że metoda ta jest nieco odrażająca. Ale nie bardzo. Sam bywałem zmuszony kłamać lub opowiadać niestworzone fantazje niektórym pacjentom…
— Były dwa wyjątki — wtrąciła Leoncja.
* * *
— Chodź ze mną — powiedział łagodnie agent.
Caleb Wallis posłusznie ruszył z opuszczonymi bezwładnie rękami. Jak automat.
Havig został i wszystkiego doglądał. To była ciężka harówka. Nieraz musiał się cofać o godzinę, by coś zrobić dokładniej. Razem ze swoimi ludźmi zajmował się przywracaniem Orlego Gniazda do stanu pierwotnego. Wreszcie skończyły mu się wszystkie wymówki i musiał sam wejść do strzeżonej wieży.
Ogromnie się zdziwił na widok Wodza. Wallis radosny siedział za swoim biurkiem w pokoju, z którego usunięto wszystkie ślady niedawnych wydarzeń.
— Proszę, proszę! — powitał go wesoło. — Witaj, chłopcze! Siadaj! Albo nie. Najpierw nam polej. Wiesz przecież, co lubię.
Havig spełnił prośbę, czując, jak Wódz go obserwuje.
— Wygląda na to, że miałeś wyjątkowo długą i trudną misję, prawda? — powiedział Wallis. — Postarzałeś się. Ale się cieszę, że ci się udało. Jeszcze nie miałem czasu przeczytać twojego raportu, cóż, to nie ucieknie. Na razie porozmawiajmy. — Podniósł szklankę w toaście. — Za nasze zdrowie.
Havig upił łyk i usiadł na krześle.
— Pewnie już słyszałeś, że chorowałem — oznajmił mu Wallis. — Odleciałem na dłuższy czas. Zapalenie mózgu. Jakiś cholerny wirus z przeszłości lub z przyszłości. Łapiduchy twierdzą, że wirusy ewoluują jak zwierzęta. Prawie się zdecydowałem, żebyśmy przerwali na razie nasze działania. Trochę z tego powodu, a trochę dlatego, że chcę się skoncentrować na budowaniu naszej potęgi w tej epoce. Jak ci się ten pomysł podoba?
— Myślę, że to mądra decyzja, sir — odparł Havig.
— Jest jeszcze jeden powód. Kiedy cię nie było, straciliśmy mnóstwo naszych najlepszych ludzi. Wyjątkowy pech. Austin Caldwell, słyszałeś już? I Wacław Krasicki… Hej, chłopcze! Jesteś blady jak ściana. Co ci jest? Dobrze się czujesz?
— Tak, sir… tylko wciąż jestem zmęczony. Spędziłem sporo lat w przeszłości…
(Leoncja znalazła uwięzionego Krasickiego. Dobrze pamiętała, co się stało z Xenią. Strzeliła mu między oczy. Havig długo nie mógł się zmusić, żeby udawać żal. Dopiero kiedy przyśniła mu się Xenia, która płakała z tego powodu, zaczął szczerze żałować).
— …ale dam sobie radę, sir — powiedział.
— Doskonale. Doskonale. Potrzebujemy takich ludzi jak ty. — Wallis zaczął się głaskać po brodzie. Jego głos stał się nagle nerwowy i niepewny. — Tu jest tylu ludzi. Sami nowi. Wszyscy starzy zniknęli. Czasami się zastanawiam, czy oni w ogóle istnieli. Wychodzę na balkon i widzę obcych. Wydaje mi się, że powinienem zobaczyć kogoś o imieniu Juan… lub Hans… nie mogę sobie przypomnieć. Czyżbym majaczył, kiedy leżałem chory? — Zatrząsł się, jakby wiatr powiał mu po plecach. — Ostatnimi czasy czuję się taki samotny. Tak w czasie, jak w przestrzeni…
— Jeżeli wolno mi coś sugerować, sir, potrzebuje pan dłuższych wakacji. Mogę zarekomendować kilka miejsc.
— Taaak… Chyba masz rację. — Wallis dopił swoją szklankę i sięgnął po cygaro.
— A po powrocie, sir — dodał Havig — powinien pan trochę mniej pracować. Podstawy są już zbudowane. Wszystko działa sprawnie.
— Wiem, wiem. — Wallisowi wypadła zapałka z ręki.
— Potrzebujemy teraz pańskiej wizji, sir. Szerszego spojrzenia na całość. Pańskiego geniuszu. Codzienne zarządzanie można pozostawić innym. Jest tu mnóstwo kompetentnych ludzi.
Wallis uśmiechnął się z zadowoleniem. Wreszcie udało mu się zapalić cygaro.
— Rozmawiałem z wieloma oficerami po powrocie — ciągnął Havig. — Twierdzą, że dyskutowali z panem na ten temat. Jeżeli można, sir, to chciałbym również przedstawić swoje zdanie. Sądzimy, że ideałem byłoby stworzenie dokładnego harmonogramu pańskich wizyt w przyszłości. Z uwzględnieniem oczywiście chwil, kiedy pana dawne „ja” odwiedzało Orle Gniazdo, żeby się przekonać, jak dobrze nam wszystko idzie. Poza tym… sądzimy, że nie powinien pan zbyt długo przebywać w jednym odcinku czasu. Jest pan zbyt cenny dla całego projektu…
Читать дальше