Obie płci były reprezentowane mniej więcej po połowie. Tak więc społeczność się rozwijała. Nie było dzieci z wyjątkiem najmłodszych rekrutów znalezionych w trakcie poszukiwań, ale udało się stworzyć społeczność mającą tożsamość, prawa, zwyczaje i ceremonie, opowieści i tajemnice. I to wszystko w ciągu niewielu lat. To był prawdziwy triumf Haviga. Wódz stworzył armię. Człowiek, który przysiągł go obalić, stworzył plemię.
* * *
Dowiedziałem się tego wszystkiego, kiedy Havig i Leoncja odwiedzili mnie w marcu. Byli wtedy w ferworze pracy. Dopiero w Halloween poznałem drugą część tej historii.
Cienie — czyli czas — umykały do tyłu. Kiedy ktoś się zatrzymał, żeby zaczerpnąć powietrza lub coś zjeść, zamieniały się w prawdziwe kształty i kolory, a także nabierały wagi i wymiarów. Pory roku zmieniały się jak w kalejdoskopie, lodowce zakrywały całe wzgórze i odsłaniały je podobne do zamieci śnieżnych. Ich miejsce zajmowały jeziora, będące wodopojem dla mastodontów, i zaraz zmniejszały się w kałuże, żeby ustąpić miejsca sawannom, których trawa stanowiła pożywienie dla stad koni i trójgarbnych wielbłądów. Potem znowu pojawiał się lodowiec i ponownie klimat umiarkowany. Dawne zwierzęta ginęły, pojawiały się stada bizonów, których masy zaciemniały prerię, a tętent kopyt przypominał trzęsienie ziemi. Pierwsi miedzianoskórzy osadnicy biegali uzbrojeni we włócznie. I następowała Wielka Zima i Wielka Wiosna. Tym razem osadnicy mieli już łuki, a na morenach zaczęły rosnąć lasy. Najpierw brzozy i modrzewie oraz dęby, a potem niekończąca się rozmaitość innych gatunków. Nagle drzewa zniknęły w mgnieniu oka, bo ludzie je wycinali milionami. Potem zaczęli orać, siać i zbierać plony. Wreszcie pojawiły się żelazne drogi, po których przemieszczały się ziejące ogniem cienie.
Grupa Haviga na ostatni postój zatrzymała się na farmie należącej do młodego rolnika, który nie był podróżnikiem w czasie, ale mu ufali. Używali jego domu również jako magazynu. Podróż do tego miejsca w czasoprzestrzeni była niemożliwa bez miniaturowych aparatów tlenowych. Inaczej musieliby się zatrzymywać po drodze, ryzykując trafienie na lodowiec lub jezioro. To właśnie stanowiło najlepsze zabezpieczenie bazy.
Wyposażenie było największym problemem, a tutaj mogli wreszcie zaopatrzyć się w broń.
Naftowa lampa oświetlała stół kuchenny przykryty ceratą. Na piecu opalanym drewnem grzał się czajnik. Najbliżsi sąsiedzi znajdowali się o pół godziny jazdy konno przez pola, chronione od wiatru przez okoliczne lasy. Olaf Torstad zawsze przyjmował gości po zmroku, przez co sąsiedzi, których dziwiło palące się do późnej nocy światło w oknach, uznawali go za nieszkodliwego dziwaka. Mówiono też, że stateczny farmer cierpi na bezsenność, więc nocami czyta książki.
— Już się szykujecie do dalszej drogi? — spytał.
— Tak — odparł Havig. — Do świtu musimy przebyć jeszcze spory kawałek drogi.
— Nie powinno się brać kobiet na wojnę — stwierdził Torstad, patrząc na Leoncję.
— A gdzie powinny być, jak nie u boku swoich mężczyzn? — odparła ze śmiechem. — Jack też nie potrafił mi tego wybić z głowy, więc nie trać czasu.
— Cóż, inne czasy, inne obyczaje. Ale ja się cieszę, że urodziłem się w 1850 roku. Co nie znaczy, że nie doceniam tego, co dla mnie zrobiliście — dodał szybko.
— Ty zrobiłeś dla nas więcej — rzekł Havig. — Przywiązaliśmy cię do tego miejsca, ponieważ potrzebowaliśmy kryjówki w pobliżu lokalizacji Orlego Gniazda. To ty ponosiłeś całe ryzyko i musiałeś się martwić, żeby utrzymać wszystko w tajemnicy… Nieważne. Dzisiaj to się skończy. — Wysilił się na uśmiech. — Możesz wywalić wszystko, co tu zostawimy, wreszcie ożenić się z narzeczoną i żyć dalej w spokoju.
— W spokoju? — W oczach Torstada pojawiła się panika. — Ale przecież wrócicie? Powiecie mi, jak to się skończyło.
— Jeżeli wygramy. — Havig zastanawiał się, ile podobnych przyrzeczeń już złożył i ilu ludzi musiał porzucić w trakcie swojej podróży. — No, bierzemy wyposażenie. Gdybyś zechciał nas podrzucić, to przydałby nam się jeszcze zaprzęg, który by nas podwiózł do celu. Ruszajmy!
* * *
Pozostali też byli już w drodze. Są w drodze. Mają być w drodze.
Nie był to wielki tłum. Niecałe trzy tysiące ludzi. Dwie trzecie stanowiły kobiety, resztę najmłodsi i najstarsi oraz chorzy. Wszyscy, którzy nie byli konieczni do walki. I tak było ich zbyt wielu na zgromadzenie w jednej stacji przesiadkowej. Powstałe w wyniku tego plotki mogły przecież jakoś dotrzeć do wrogów. Samo przetransportowanie ich w tajemnicy do Ameryki stanowiło nie lada wyzwanie.
Część z nich rozpoczęła podróż w czasach prekolumbijskich. Prowadził ich Indianin z plemienia Dakota, który w swoim klanie był uzdrowicielem. Na plecach nosił, podobnie jak przewodnicy pozostałych grup, nowy chronolog. Mógł dzięki niemu precyzyjnie ustalić swoje położenie i czas.
Gdzieś w osiemnastym wieku pojawiła się nagle grupa traperów, która zniknęła bez śladu.
Niecałe sto lat później kapitan wyprawy wojskowej napotkał grupę białych, którym wyjaśniał, że rząd w Waszyngtonie chce najpierw szczegółowego rozpoznania, zanim przekaże te tereny osadnikom.
W późniejszych czasach przyzwyczajono się w okolicy do rzadkich spotkań z Murzynami zatrudnionymi przy budowie metra.
W 1920 roku nikt nie chciał wiedzieć, kto i gdzie się przemieszcza tym szlakiem. Było powszechnie wiadomo, że jest to ulubiony szlak przemytników whiskey z Kanady.
Jeszcze później jeździły tędy czasami autobusy z napisem „Wynajęte”, które zostawiały pasażerów w nocy pośrodku pola i wracały puste ze zmienionym napisem „Zjazd do bazy”.
Pod koniec dwudziestego wieku na pobliskim lotnisku lądowało mnóstwo jumbo jetów. Podróżujące nimi tłumy nie wzbudzały niczyjego zainteresowania. Wycieczki organizowane przez biura podróży stanowiły codzienność.
Długo później przez ten rejon przejechała wielka grupa jeźdźców ubranych i zachowujących się jak Mongowie. Nigdy jednak nie osiedlili się w tej okolicy, więc ich wczesny zwiad pozostał niezauważony.
* * *
Havig wraz szóstką swoich ludzi pojawił się w normalnej przestrzeni. Jego chronolog zamigotał na czerwono krótko przed wschodem słońca. Był Nowy Rok, już sto siedemdziesiąt siedem lat istniało Orle Gniazdo. Niebo na zachodzie wciąż jeszcze było ciemne i świeciły na nim gwiazdy. Na wschodzie powoli szarzało. Z mroku wyłaniała się forteca z murami obronnymi i wieżami. Świt zalśnił w oknach, które były spowite lodowymi kwiatami, i na bruku podjazdów. Wokół panowała niesamowita cisza, jakby wszystkie dźwięki zamarzły w tym mrozie ścinającym płuca i tworzącym parę z oddechów.
Odłożył na bok chronolog. Jego ludzie ćwiczyli wszystko wielokrotnie. Ubrani byli jednakowo. Wojskowe kurtki, watowane spodnie wpuszczane w skórzane buty, hełmy i broń oraz pasy z wyposażeniem. Havig znał dobrze ich twarze, nawyki i możliwości. Spędzili przecież razem szmat życia. Leoncja z rudym kosmykiem włosów na czole. Chao, Indhlovu, Gutierrez, Bielawski i Maatuk ibn Nahal. Złączyli na moment dłonie i rozpoczęli zaplanowaną akcję.
Odbezpieczyli broń i wycelowali ją w miejsce, skąd powinien dobiec głos strażnika pilnującego wejścia.
Mieli szczęście. Zaplecze Orlego Gniazda było pilnie strzeżone przez wszystkie lata w przeszłości i miało tak być również w przyszłości. Sam Wódz sprawdzał to osobiście, odwiedzając swoje „ja” w przyszłości. Było tu teraz więcej ludzi, którzy służyli jego sprawie, i wszyscy potrzebowali poczucia bezpieczeństwa w czasie wypoczynku. Wielu agentów wybierało zimę na czas swoich urlopów, żeby uciec od tej ponurej fortecy i surowego klimatu. Wódz jednak zawsze był obecny w sylwestra, żeby przewodzić ceremoniom i wygłaszać przemówienie. Na zakończenie urządzano hulaszcze przyjęcie. Kto mógł mieć za złe strażnikowi, że w najgorszej godzinie szarówki przymknął na chwilę powieki?
Читать дальше