Stanisław Lem - Pokój na Ziemi
Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Pokój na Ziemi» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Kraków, Год выпуска: 1999, Издательство: Wydawnictwo Literackie, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Pokój na Ziemi
- Автор:
- Издательство:Wydawnictwo Literackie
- Жанр:
- Год:1999
- Город:Kraków
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Pokój na Ziemi: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Pokój na Ziemi»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Pokój na Ziemi — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Pokój na Ziemi», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
— Po ogrodnikach został Wersal.
— Ano widzi pan. Co mogło zostać po stangrecie oprócz biczyska? Nie znali się na tym, proszę pana, tylko widzieli w tym swój interes. Teraz, w epoce specjalizacji, nie mieliby z tego nic… co panu jest? Serce pana boli?
— Nie. Zdaje się, że zostałem okradziony. Rzeczywiście trzymałem się za serce, bo wewnętrzna kieszeń mej kurtki była pusta.
— To niemożliwe. Tu nie ma kleptomanów. Pewnie zostawił pan portfel w pokoju.
— Nie. Kiedy tu wszedłem, był jeszcze w kieszeni. Wiem, bo chciałem panu pokazać moje zdjęcie z brodą. Sięgnąłem nawet po portfel, ale go nie wyjąłem.
— Nie może być. Przecież jesteśmy tu sami, a ja nawet nie zbliżyłem się do pana… Coś mi zaczęło świtać.
— Niech mi pan powie dokładnie po kolei, co robiłem, odkąd przyszliśmy tutaj.
— Pan od razu usiadł, a ja wyjąłem flaszkę z szafki. O czym mówiliśmy wtedy? O tym Gramerze. Pan opowiedział o tym ślimaku, ale nie widziałem, co pan robi, bo szukałem czystych probówek. Kiedy się odwróciłem, pan siedział… nie, pan stał. Obok tachistoskopu. Tutaj. Zaglądał pan do środka, ja podałem panu whisky… Tak. Wypiliśmy, i pan wrócił na swoje miejsce.
Wstałem i obejrzałem aparaturę. Z jednej strony krzesło przed pulpitem, czarna ścianka z okularami, za nią boczne lampy, ekran i płaska skrzynka projektora. Poszukałem kontaktu. Pusty ekran zajaśniał. Zajrzałem za przegrodę, wnętrze było pokryte oksydowanymi czarno płytami. Między czołową ścianką a czarnym blatem ziała szczelina nie szersza od listownika. Usiłowałem wetknąć w nią rękę, ale była zbyt wąska.
— Są tu jakieś szczypce? — spytałem. — Możliwie długie i płaskie…
— Nie wiem. Chyba nie. Prawda, jest sonda. Dać panu?
— Proszę.
Była metalowa, giętka, można ją było wyginać w rozmaity sposób. Zgiąłem ją w rodzaj haka, zapuściłem go w tę szczelinę i wymacałem dość miękki opór. Po kilku nieudanych próbach wynurzył się czarny skórzany rożek. Potrzebowałem drugiej ręki, żeby go chwycić, ale opierała się. Zawołałem studenta. Pomógł mi. To był mój portfel.
— To ona — powiedziałem, podnosząc lewą rękę.
— Ale jak? Nic pan nie zauważył? A przede wszystkim — po co?
— Nie. Nie zauważyłem, chociaż to nie było łatwe. Kieszeń jest z lewej strony. Zręcznie, lekko, jak złodziej kieszonkowy. Ale to jest właśnie specjalność prawego mózgu. Koordynacja ruchów, we wszystkich grach, w sporcie. Po co? Mogę się tylko domyślić. To nie jest werbalne rozumowanie logiczne, ale dziecinne trochę. Chyba po to, żeby znikła moja identyczność. Kto nie ma żadnych papierów, dowodu osobistego, nie ma i nazwiska dla tych, co go nie znają.
— Ach…po to, żeby pan znikł? Ależ to jest magia. Magiczne myślenie.
— Coś w tym rodzaju. Ale to niedobrze.
— Dlaczego? Chce panu pomóc, jak umie. I nic dziwnego, przecież to w końcu też pan. Tyle że trochę osobny. Wyosobniony.
— Niedobrze, bo skoro chce mi pomóc, to znaczy, że jednak jakoś orientuje się w sytuacji, że coś mi grozi. To było głupstwo, ale następny raz może to już być niedźwiedzia przysługa…
Wieczorem zajrzał do mnie Hous. Siedziałem na łóżku, już rozebrany, w piżamie, i oglądałem lewą łydkę. Poniżej kolana widniał spory siniak.
— Jak się pan czuje?
— Dobrze, ale… Opowiedziałem mu o portfelu.
— Osobliwe. Naprawdę nic pan nie zauważył?
Opuściwszy oczy, ponownie zobaczyłem ten siniak i nagle przypomniałem sobie krótki ból i przyczynę jego powstania. Kiedy zaglądałem do wnętrza tachistoskopu, uderzyłem lewą nogą o coś twardego, poniżej kolana. Porządnie zabolało, ale nie zwróciłem na to uwagi. To musiało być wtedy.
— Nader pouczające — zauważył Hous. — Lewa ręka nie może wykonywać skomplikowanych ruchów tak, żeby napięcie mięśniowe nie przenosiło się na prawą stronę ciała. Potrzebne więc było odwrócenie pańskiej uwagi.
— Tym? — pokazałem na siniak.
— Właśnie. Współpraca lewej nogi i ręki. Czując ból, nie czuł pan przez sekundę nic innego. To wystarczyło.
— Często tak bywa?
— Nie, nadzwyczaj rzadko.
— A jakby ktoś chciał się wziąć do mnie na dobre, to też mógłby robić podobne rzeczy? Na przykład kłuć mnie z prawej strony, żeby nie mogła się wtrącać do lewej, wziętej na spytki…?
— Gdyby to był fachowiec, zrobiłby to inaczej. Robi się zastrzyk amytalu do lewej tętnicy szyjnej. Carotis. Lewy mózg ulega wtedy uśpieniu, a czuwa tylko prawy. To trwa parę minut.
— I to wystarczy?
— Jeśli nie wystarczy, wprowadza się do tętnicy małą kaniulkę i podaje amytal kroplowo. Po jakimś czasie zasypia i prawa półkula, bo mózgowe tętnice są połączone tak zwanymi kolateralami. Wtedy trzeba poczekać jakiś czas i znów można zacząć.
Spuściłem nogawkę piżamy i wstałem.
— Nie wiem, jak długo potrafię tak siedzieć tutaj i czekać nie wiadomo na co. To, co się wie, jest lepsze od niczego. Niech mnie pan weźmie w obroty, doktorze.
— A czy pan nie umie tego zrobić sam? Przecież jakoś potrafi się pan już porozumiewać jedną ręką z drugą. Czy dowiedział się pan czegoś w ten sposób?
— Niewiele.
— Odmawia odpowiedzi na pytania?
— Raczej odpowiada w niezrozumiały sposób. Wiem tyle: ona pamięta inaczej niż ja. Może całymi obrazami, całymi scenami. Kiedy chce ująć w słowa, znakami, powstają łamigłówki. Należałoby to pewno wszystko po kolei utrwalić jakimś zapisem i potraktować go jako swego rodzaju stenogram. Tak mi się zdaje.
— To jest raczej zadanie dla kryptografów niż dla lekarzy. Powiedzmy, że uda się tu zrobić taki zapis. Co pan będzie z tego miał?
— Nie wiem.
— Ja też. Na razie życzę panu dobrej nocy.
Poszedł, a ja zgasiwszy światło położyłem się, ale nie mogłem usnąć. Leżałem na wznak. W pewnej chwili lewa ręka podniosła się i powoli, kilkakrotnie pogładziła mnie po twarzy. Najwyraźniej litowała się nade mną. Wstałem, zaświeciłem lampę, wziąłem tabletkę seconalu i zamroczywszy w ten sposób obu Ijonów Tichych, pogrążyłem się w bez-pamięci.
Moja sytuacja nie była tylko zła. Była idiotyczna. Siedziałem schowany w sanatorium, nie wiedząc nawet przed kim. Czekałem nie wiedzieć na co. Próbowałem dogadać się z sobą przez rękę, ale chociaż odpowiadała nawet żwawiej niż przedtem, nie rozumiałem jej. Grzebałem w bibliotece sanatoryjnej, znosiłem do pokoju podręczniki, monografie, stosy fachowych pism, żeby się wreszcie dowiedzieć, kim albo czym jestem po prawej stronie. Stawiałem ręce pytania, na które odpowiadała z wyraźnym wysiłkiem dobrej woli: co więcej, wyuczyła się nowych zwrotów i nowych słów, co równocześnie zachęcało mnie do dalszego konwersowania i niepokoiło. Bałem się, że dorówna mi, a może nawet mnie obecnego przewyższy i będę musiał nie tylko się z nią liczyć, ale i słuchać jej, albo dojdzie do szamotania i przeciągania w dwie strony, a ja wtedy nie zostanę w środku, ale rozlecę się albo przepołowię do końca i stanę się podobny do żuczka, tak przydepniętego, że jedne jego nogi ciągną do przodu, a inne do tyłu. Śniły mi się rozmaite ucieczki i łażenia po jakichś ciemnych urwiskach, a nawet nie wiedziałem, którą połową to mi się śniło. To, czego dowiedziałem się przy stertach książek, było zgodne z prawdą. Lewy mózg wyzbyty łączności z prawym ubożeje. Nawet gdy pozostaje gadatliwy, robi się w mowie oschły, i poznać to zwłaszcza po tym, jak często używa posiłkowych czasowników „być” i „mieć”. Robiąc notatki, i odczytując je potem, dostrzegłem, że tak jest ze mną. Ale poza takimi szczegółami nie mogłem się dowiedzieć z fachowych prac niczego ważnego. Była w nich moc hipotez, całkiem sprzecznych, przymierzałem każdą do siebie i kiedy nie pasowały, brała mnie złość na tych uczonych, którzy udawali, że lepiej ode mnie wiedzą, jak to jest być teraz mną. Jednego dnia byłem już gotów cisnąć precz wszelkie ostrożności i jechać do Nowego Jorku, do Lunar Agency. Następnego ranka wydawało mi się to ostatnią rzeczą, którą powinienem zrobić. Tarantoga nie odzywał się, a chociaż sam go prosiłem, żeby czekał na znak ode mnie, jego milczenie też poczynało mnie już irytować. Na koniec postanowiłem wziąć się do siebie po męsku, tak, jak by to zrobił dawny, nie rozkrojony Ijon Tichy. Pojechałem do Derlina, małej mieściny, o dwie mile od sanatorium. Podobno mieszkańcy chcieli ją nazwać Berlinem, ale coś im się pomyliło w pierwszej literze. Chciałem kupić maszynę do pisania, żeby brać lewą rękę w krzyżowy ogień pytań, spisywać jej odpowiedzi i zgromadzić ich dość, aby stwierdzić, czy składają się w jakiś sens. W końcu, myślałem sobie, mogę być prawostronnym idiotą, i tylko ambicja nie pozwala mi się o tym przekonać. Blair, Goddeck, Shapir, Rosenkrantz, Bombardino, Klosky i Serenghi utrzymywali, że niemota prawej półkuli jest głębią pełną nieznanych talentów, intuicji, przeczuć, bezsłownej orientacji całościowej, rodzajem geniuszu nawet, obszarem źródłowym tych wszystkich dziwów, z jakimi nie chce się pogodzić lewy racjonalizm: telepatii, jasnowidzenia, duchowych przenosin w inne wymiary egzystencji, widzeń, stanów mistycznego zachwytu i rozjaśnienia, lecz Kleis, Zuckerkandel, Pinotti, Yeehold, pani Meyer, Rabaudi, Ottitchkin, Niierló i osiemdziesięciu innych ekspertów twierdziło, że nic podobnego. Owszem, rezonator, organizator uczuć, układ asocjacyjny, echowa przestrzeń myśli, no i jakaś tam pamięć, ale nie do wysłowienia: prawy mózg to alogiczny dziwotwór, ekscentryk, fantasta, blagier, hermeneutyk, to duch, ale w stanie surowym, to mąka, a też i drożdże, ale chleb umie z tego wypiec dopiero mózg lewy. A innych opinia była taka: prawy to generator, lewy — selektor, tamten jest przez to oddalony od świata, i dlatego prowadzi go, tłumaczy na ludzki język, wyraża, komentuje, bierze w karby, robi z niego człowieka lewy mózg. Hous zaproponował mi, żebym pojechał do miasteczka jego autem. Nie był zaskoczony moim zamiarem ani mi go nie odradzał. Narysował mi na kartce główną ulicę i naznaczył krzyżykiem miejsce, gdzie był miejscowy dom towarowy. Zauważył tylko, że z tym sprawunkiem już dziś nie zdążę, bo jest sobota, a ten dom zamykają o pierwszej. Całą niedzielę przełaziłem więc po parku, unikając jak mogłem Adelajdy. W poniedziałek nie mogłem nigdzie znaleźć Housa, więc pojechałem autobusem, który jeździł co godzinę. Był prawie pusty. Oprócz Murzyna kierowcy tylko dwoje dzieci liżących lody. To miasteczko, położone o jakąś milę od sanatorium, wyglądało jak amerykańskie osady sprzed pół wieku. Jedna szeroka ulica, słupy telegraficzne, domy w ogrodach, niskie żywopłoty, furtki, u każdej skrzynka na listy, a miasto udawało parę większych kamienic u skrzyżowania z szosą stanową. Stał tam listonosz i rozmawiał z grubym, spoconym facetem w kwiecistej koszuli, którego pies, duży kundel w kolczatce, obsikiwał latarnię. Wysiadłem koło nich, a kiedy autobus odjechał, wznosząc chmurę śmierdzącego dymu, rozejrzałem się za domem towarowym, jak mi go wskazał doktor Hous. Stał, przeszklony, spory, po przeciwnej stronie ulicy. Dwaj sprzedawcy w kitlach przenosili jakieś pudła z magazynu motorowym podnośnikiem i ładowali je na ciężarówkę. Słońce nieznośnie paliło. Szofer ciężarówki, siedząc w jej otwartych drzwiach, pił piwo z puszki, nie pierwszej, bo puste leżały pod jego nogami. Był to całkiem już siwy Murzyn, choć z twarzy wcale nie stary. Słoneczną stroną ulicy szły dwie kobiety, młoda popychała dziecięcy wózek z postawioną budką, starsza zaglądała do tego wózka i coś mówiła. Mimo gorąca nosiła czarny, wełniany szal, zakrywający głowę i ramiona. Kobiety mijały właśnie otwarty warsztat samochodowy, błyszczało tam parę umytych aut, słychać było szum wody i syk powietrza. Dostrzegłem to wszystko mimochodem schodząc już na jezdnię, żeby przejść na drugą stronę, do domu towarowego. Przystanąłem, bo duży, ciemnozielony lincoln, który stał kilkadziesiąt kroków dalej, ruszył nagle w moją stronę. Przednią szybę miał zielonkawą, tak że ledwie widziałem sylwetkę kierowcy. Wydało mi się, że ma czarną twarz i pomyślałem, że to Murzyn. Stałem na brzegu chodnika, żeby go przepuścić, ale dość ostro zahamował, tuż przede mną. Pomyślałem, że chce o coś spytać, gdy nagle ktoś objął mnie mocno z tyłu, zaciskając mi usta ręką. Byłem tak zaskoczony, że nawet nie spróbowałem się bronić. Ktoś siedzący z tyłu otwarł drzwi, zacząłem się szamotać, ale nie mogłem wydać nawet głosu, tak mnie dławił. Listonosz rzucił się ku nam i schyliwszy się, chwycił mnie za nogi. Wtedy coś blisko huknęło i w jednym mgnieniu ulica zmieniła wygląd.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Pokój na Ziemi»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Pokój na Ziemi» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Pokój na Ziemi» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.