Było to prywatne sanatorium dla milionerów. Skądinąd nie słyszy się o pomylonych milionerach. Zwariować może gwiazda filmowa, mąż stanu, nawet król, ale nie milioner. Tak można sądzić czytając wielkonakładowe gazety, które wiadomości o upadkach rządów i rewolucjach podają małym drukiem w środku, a na pierwszą stronę walą wiadomości o duchowym samopoczuciu dokładnie rozebranych dziewcząt z dużymi piersiami i o wężu, który wlazł cyrkowemu słoniowi do trąby, przez co ów słoń wpadł do supermarketu i rozdeptał trzy tysiące puszek zupy pomidorowej Campbella razem z kasą i kasjerką. Dla takich gazet zwariowany milioner byłby szlagierem. Milionerzy nie życzą sobie jednak rozgłosu, ani kiedy są jako tako normalni, ani kiedy wariują. Porządny obłęd może nawet dopomóc gwieździe filmowej w karierze, ale nie milionerowi. Gwiazda filmowa nie przez to jest sławna, że świetnie gra w licznych filmach. Tak może było dawno temu. Gwiazda może grać jak noga, może mieć chrypkę z przepicia, bo zdublują jej głos, może po dokładnym myciu okazać się cała piegowata i niepodobna do siebie z afiszów i filmów, ale musi mieć „coś” i ma „coś”, jeżeli wciąż się rozwodzi, ma roadster obklejony gronostajami, bierze 25 000 dolarów za gołe zdjęcie w „Playboyu”, miała romans z czterema kwakrami naraz, a gdyby popadłszy w nimfomanię uwiodła syjamskie bliźnięta w starszym wieku, może liczyć na murowane kontrakty co najmniej przez rok. Także polityk winien być dziś znany głównie z tego, że ma głos Carusa, gra w polo jak szatan, uśmiecha się jak Ramón Novarro i kocha przez telewizję wszystkich wyborców. Natomiast milionerom mogłoby to tylko zaszkodzić, podcinając kredyt, a co gorsza budząc panikę na giełdzie. Milioner musi być zawsze daleki, spokojny i obliczalny. Jeżeli nie jest, musi się razem ze swą nieobliczalnością należycie schować. Ponieważ jednak obecnie przed prasą schować się jest nadzwyczaj trudno, sanatoria milionerów są niewidzialnymi twierdzami. Niewidzialnymi, to znaczy ich niedostępność jest zamaskowana i nie rzuca się z zewnątrz w oczy. Żadnych umundurowanych strażników, spienionych psów na łańcuchu, drutu kolczastego, bo to właśnie podnieca, a nawet rozjusza dziennikarzy. Takie sanatorium powinno wyglądać raczej nieciekawie. Przede wszystkim nie śmie się nazywać sanatorium dla umysłowo chorych. To, do którego się dostałem, było azylem dla przepracowanych wrzodowców i sercowców. Jakże więc poznałem na pierwszy rzut oka, że to tylko fasada, za którą kryje się obłęd? Wszystkiego chcielibyście się naraz dowiedzieć. Nie mogliśmy dostać się do środka, dopóki nie przyszedł po nas doktor Hous, zaufany Tarantogi. Poprosił, żebym przespacerował się trochę po parku, kiedy będzie rozmawiał z Tarantogą. Pomyślałem więc, że ma mnie za pomylonego. Widać profesor nie zdążył go poinformować jak należy, zresztą całkiem rozsądnie, boż chcieliśmy opuścić Australię szybko i bez hałasu. Hous zostawił mnie samego pośród klombów, fontann i żywopłotów, naszym bagażem zajęły się dwie przystojne dziewczyny w eleganckich kostiumach wcale nie wyglądające na pielęgniarki i to też dało mi do myślenia, a reszty dokonał brzuchaty starzec w piżamie, który widząc mnie, posunął się, żeby zrobić miejsce na kanapowej huśtawce. Odpłacając grzecznością za grzeczność przysiadłem się do niego. Jakąś dobrą chwilę huśtaliśmy się milcząc, po czym spytał, czy mógłbym oddać na niego mocz. Wyraził to zresztą dosadniej. Byłem tak zaskoczony, że zamiast odmówić, spytałem, po co. To bardzo go poruszyło. Zlazł z wyściełanej huśtawki i odszedł, utykając na lewą nogę, mówiąc głośno do siebie, zdaje się, że o mnie, ale wolałem się w to nie wsłuchiwać. Rozglądałem się po parku, co jakiś czas patrząc odruchowo na lewą rękę i nogę, trochę tak jak się patrzy na otrzymanego niedawno w podarunku rasowego psa, który zdążył już przelotnie pogryźć parę osób. To, że zachowywały się biernie, huśtane wraz ze mną, wcale mnie nie uspokajało i wspominając ostatnie przejścia myślałem zarazem, że tuż obok tego mojego myślenia czai się, wewnątrz głowy, inne myślenie, też niby moje, lecz całkiem niedostępne, i że to nie jest lepsze od schizofrenii, bo z niej leczą, ani od choroby świętego Wita, bo taki chory wie, że najwyżej ewentualnie zatańczy, ja natomiast byłem dożywotnio skazany na wybryki we własnym jestestwie. Pacjenci spacerowali alejami, za niektórymi poruszał się w pewnej odległości cichobieżny wózek podobny do golfowego, pewno na wypadek, gdyby spacerowicz się zmęczył. Zeskoczyłem wreszcie z huśtawki, żeby zobaczyć, czy doktor Hous skończył już naradę z Tarantogą i poznałem tak Gramera. Niósł go na barana dobrze już starszawy posługacz, zlany potem i siny na twarzy, bo Gramer ważył koło cetnara. Zrobiło mi się żal tego człowieka, ale nic nie powiedziałem, ustąpiłem jedynie z drogi, uznawszy, że w mym obecnym położeniu lepiej w nic się nie wtrącać. Na mój widok Gramer zlazł jednak z pielęgniarza i pierwszy mi się przedstawił. Widać zaciekawiła go nowa twarz. Znalazłem się w kropce, bo nie pamiętałem, pod jakim nazwiskiem mam występować w sanatoryjnej kartotece, chociaż ustaliłem to z Tarantogą. Pamiętałem tylko imię — Jonatan. Gramerowi spodobała się kordialność — obcy facet wymienia tylko swoje imię — i poprosił, żebym nazywał go Adelajdą.
Zebrało mu się na rozmowność. Nudził się potwornie, odkąd zaczęła mu przechodzić depresja. Dopóki w niej żył, nie mógł się nudzić ze zmartwienia. Depresja ta, jak mi tłumaczył, poszła stąd, że nigdy nie mógł usnąć, jeżeli przedtem leżąc w łóżku trochę sobie nie pomarzył. Na początku marzył, żeby akcje, które kupił, poszły w górę, a te, które sprzedał, zleciały na pysk. Potem marzył, żeby mieć milion. Mając milion, roił sobie dwa, potem trzy, ale od pięciu przestało to być pociągające jako marzenie. Musiał szukać nowych obiektów dla wyobraźni. Było to, rzekł ponuro, coraz trudniejsze. Nie można przecież marzyć o tym, co się ma albo co można zaraz mieć. Przez pewien czas marzył o tym, że pozbędzie się trzeciej żony, nie dając jej grosza alimentów, ale to się udało. Hous wciąż się nie pojawiał, a Gramer przyczepił się do mnie na dobre. Przez jakiś czas zajmował się dla zaśnięcia osobami, z którymi miał na pieńku.
Był to jednak błąd. Najpierw, rozpalając w sobie od tych rojeń nienawiść, przestawał być senny, musiał brać proszki, co lekarze odradzali mu ze względu na powiększoną wątrobę, i nie widział innego sposobu pozbycia się takiego marzenia, jak pozbyć się jego przedmiotu. Zapewniał mnie, że powyżej stu tysięcy dolarów jest to fraszka. Nie przez angażowanie jakiejś tam Murder Incorporated, broń Boże. To są głupstwa wymyślane do filmów. Wynajął eksperta, który zrobił to bardzo sprawnie. Jak? Ano w każdym przypadku inaczej. Zabić nie sztuka. Nieboszczyka nigdzie nie ma i co mu zrobisz? W fizycznych mękach też nie widział dla siebie satysfakcji. Wrogów, zawistników i złośliwych konkurentów należy rujnować, okazując im współczucie, ale nic więcej. Jest to rodzaj strategicznej obławy. Bardzo efektowne i efektywne. Mając intelektualne zacięcie, z którym musiał się ukrywać przed współmilionerami, czytał książki, nawet de Sade'a. Był to nieszczęsny osioł! Marzył o tych wbijaniach na pal, oskórowaniach i ewentracjach, a siedział w ciupie i nic prócz much nie miał do dyspozycji. Biednemu dobrze! Wszystko go kusi i wszystko mu się podoba. Każda piękna kobieta jest dlań niedostępna. Dlatego, rzecz jasna, tak prosperuje przemysł porno. Nadymane kochanki z buzią w szeroki ciup, barwnie ilustrowane opisy orgii, kopulatorynki, pasty, maście, wszystko to przecież surogaty i zawracanie głowy. Nic tak nie męczy jak orgia, nawet najsprawniej zaaranżowana. Nie ma o czym gadać i nie ma o czym marzyć. Ach, mieć nieziszczalną tęsknotę! Od wysłuchiwania tych wyznań musiałem mieć zafrapowany wyraz twarzy, Adelajda pokiwał jednak tylko głową i powiedział, że bezwiednie podciął sobie gałąź, na której siedział, zaspokoiwszy chęć odegrania się na kim chciał. Nie mając już o czym marzyć, cierpiał na chroniczną bezsenność. Wynajął sobie wtedy specjalistę od wymyślania nowych marzeń. Bodajże jakiegoś literata czy poetę. Owszem, podsunął mu kilka niezgorszych tematów, ale marzenie, jeśli solidne, domaga się spełnienia, a po nim znika, więc potrzebne były prawie że nieziszczalne. Wtrąciłem, że to chyba nie jest znów tak trudne do wymyślenia. Przesunąć kontynent. Rozpiłować Księżyc na cztery równe ćwiartki. Zjeść nogę prezydenta Stanów w tym sosie, w którym podają kaczkę w chińskich restauracjach (rozpędzałem się, w poczuciu, że mówię do wariata). Żyć płciowo z robaczkiem świętojańskim w momentach, kiedy świeci najjaśniej. Chodzić po wodzie albo, szerzej, robić cuda. Zostać świętym pańskim. Zamienić się miejscem z Panem Bogiem. Przekupić terrorystów, żeby dali spokój różnym tam ministrom, ambasadorom i innym kapitalistom i wzięli się do tych, którym rzeczywiście należą się wciery. Włącznie z ostatnim namaszczeniem. Adelajda patrzał już na mnie z sympatią, przechodzącą w podziw.
Читать дальше