Stara kobieta, rzuciwszy szal na chodnik, zwróciła się ku nam. Trzymała oburącz krótki pistolet maszynowy. To ona strzelała, prosto w przód auta, długą serią dziurawiąc chłodnicę, opony, aż podniósł się kurz. Siwowłosy Murzyn nie pił już piwa. Siedział za kierownicą, a jego ciężarówka jednym skrętem zagrodziła drogę lincolnowi. Kudłaty pies rzucił się na strzelającą i wijąc się padł płasko na asfalt. Listonosz puścił mnie, odskoczył i dobył ze swojej torby coś czarnego, okrągłego, cisnął to w stronę kobiet, zagrzmiało, buchnął biały dym, młoda kobieta padła na kolana za wózkiem dziecięcym, który otworzył się jakoś i ze środka trysnął słup spienionej cieczy jak z ogromnej gaśnicy, zalewając kierowcę lincolna, który właśnie wyskoczył na jezdnię i nim piana zalała go, zobaczyłem, że ma twarz zasłoniętą czymś czarnym, a w ręku rewolwer. Strumień uderzył w przednią szybę limuzyny z taką siłą, że szkło prysło i trafiło listonosza. Gruby, który wciąż trzymał mnie z tyłu, cofał się tak, żeby zasłonić się moim ciałem. Z garażu wyleciało kilku ludzi w kombinezonach. Dopadli do nas i oderwali ode mnie grubego. Wszystko to nie trwało ani pięć sekund. Najbliższe ulicy auto, które stało w warsztacie, tyłem wyjechało przez otwarte wrota, dwaj mężczyźni w kitlach zarzucili na kierowcę lincolna sieć, starając się go nie dotknąć, cały ociekał kleistą pianą. Gruby i listonosz, już skuci, włazili, popychani, do auta z warsztatu. Stałem jak wryty, patrząc, jak ten, kto przedtem otworzył drzwi lincolna, wysiada z podniesionymi rękami, jak posłusznie idzie pod rewolwerem do furgonetki, a siwy Murzyn nakłada mu kajdanki. Nikt mnie nie tknął, nikt się nawet do mnie nie odezwał. Auto odjechało. Półciężarówka, do której wsadzono rannego, może zastrzelonego kierowcę i jego wspólnika ruszyła, kobieta podniosła czarny szal, otrzepała go z kurzu, włożyła pistolet maszynowy do wózka, postawiła na powrót budkę i poszła przed siebie, jak gdyby nigdy nic. Zrobiło się znów pusto i cicho. Tylko wielki samochód na spłaszczonych oponach z potrzaskanymi reflektorami i trup psa świadczyły, że mi się to nie przywidziało. Obok domu towarowego stał w ogrodzie, pełnym wysokich słoneczników, drewniany, parterowy domek z werandą. W otwartym oknie, z fajką w ręku, wygodnie rozparty łokciami na parapecie, widniał mężczyzna o mocno opalonej twarzy, blondyn, o prawie białych włosach i patrzał na mnie z wymownym spokojem, jakby chciał powiedzieć: „A widzisz?” Wówczas dopiero uświadomiłem sobie to, co było jeszcze dziwniejsze od próby porwania: chociaż miałem jeszcze w uszach serie strzałów, wybuchy, krzyk, nie otwarło się żadne okno i nikt nie wyjrzał na ulicę, jakby otaczała mnie pusta dekoracja teatralna. Stałem dość długo, nie wiedząc, co począć. Nabycie maszyny do pisania nie wydawało mi się już wskazane.
— Panie Tichy — powiedział Dyrektor — nasi ludzie wprowadzą pana we wszystkie szczegóły Misji. Ja chcę dać panu tylko ogólny obraz — żebyś pan nie stracił z oczu lasu wśród drzew. Traktat genewski ziścił cztery niemożliwości. Powszechne rozbrojenie razem z dalej trwającym wyścigiem zbrojeń — to raz. Maksymalne tempo zbrojeń przy zerowym koszcie — to dwa. Pełne zabezpieczenie każdego państwa przed atakiem z zaskoczenia, przy zachowanym prawie toczenia wojny, gdyby ktoś chciał ją toczyć. To po trzecie. I wreszcie likwidacja wszystkich armii, które mimo to nadal istnieją. Nie ma żadnych wojsk, ale sztaby zostały i mogą obmyślać, co chcą. Jednym słowem zaprowadziliśmy pacem in terris. Uważa pan?
— Owszem — odparłem — ale czytam przecież gazety. Utrzymują, żeśmy przeszli z deszczu pod rynnę. A tu kiedyś wyczytałem, nie pamiętani już gdzie, że Księżyc milczy i pochłania wszystkich zwiadowców, bo Komuś udało się wejść w tajne porozumienie z tamtejszymi robotami. Że jakieś państwo stoi teraz za wszystkim, co zachodzi na Księżycu. I że Agencja o tym wie. Co pan na to?
— To są brednie — rzekł energicznie Dyrektor. Siedzieliśmy w jego gabinecie, wielkim jak sala. Z boku, na podwyższeniu, stał ogromny globus Księżyca, cętko wany ospą kraterów. Sektory poszczególnych państw, pokolorowane zielono, różowo, żółto i pomarańczowo, jak na mapach politycznych, szły od bieguna do bieguna, przez co ten globus przypominał dziecinną zabawkę czy oświetloną szklaną pomarańczę, obraną z łupiny. Na ścianie za Dyrektorem zwisała od sufitu flaga ONZ.
— Takich bredni jest teraz moc — podkreślił Dyrektor, uśmiechając się do mnie z wyrazem politowania na smagłej twarzy. — Nasze biuro prasowe może panu służyć przeglądem tych bajań. Wszystko wyssane z palca.
— Ale ten ruch — tych neopacyfistów — lunofilów, to chyba fakt?
— Tak zwanych lunatyków? Owszem. Czytał pan ich oświadczenia? Ten ich program?
— Czytałem. Domagają się porozumienia z Księżycem…
— „Porozumienia!” — parsknął wzgardliwie Dyrektor. — Nie porozumienia, tylko poddania się. Ale nie wiadomo, komu! Niedowarzone głowy. Wyobrażają sobie, że Księżyc stał się Kimś — że można go uznawać za stronę do układów, do paktów, za stronę potężną i inteligentną. Że nie ma już tam nic oprócz gigantycznego komputera, który pochłonął wszystkie sektory. Strach ma nie tylko wielkie oczy, panie Tichy, ale mały rozum.
— No dobrze — tylko czy można wykluczyć jakiś rodzaj zjednoczenia tych wszystkich broni, tam — tych armii — jeżeli to są armie — jak można być pewnym, że coś takiego nie zaszło, skoro nic nie wiadomo…?
— Nawet tam, gdzie nic nie wiadomo, pewne rzeczy są niemożliwe. Sektor każdego państwa został urządzony jako ewolucyjny poligon. Proszę spojrzeć. — Miał w ręku małe płaskie pudełko. Poszczególne sektory Księżyca poczęły się zapalać, aż cały zajaśniał jak kolorowy lampion.
— Te najszersze należą do supermocarstw. Oczywiście, wiedzieliśmy, co przewozimy, nasza Agencja pracowała przecież jako przewoźnik. Wykonaliśmy też wstępne prace, ryliśmy wykopy pod SUPSY, Super Symulatory. W każdym sektorze jest taki symulator, otoczony kompleksem produkcyjnym. Sektory nie mogą z sobą walczyć. To wykluczone. SUPS projektuje nowe typy broni, a SEKS — Selekcyjny Symulator — usiłuje je zwalczać. Jedno i drugie jest symulacją komputerową. W programach tkwi zasada Miecza i Tarczy. To trochę tak, jakby każde państwo osadziło na Księżycu swój dwuczłonowy komputer, który gra sam z sobą w szachy. Ale to są szachy, w których nie ma figur, tylko broń i wszystko może się zmieniać podczas rozgrywki: ruchy figur, siła, z jaką biją, rodzaj szachownicy. Wszystko.
— Jak to — zdziwiłem się. — To tam nie ma nic oprócz komputerów symulujących wyścig zbrojeń? Więc jakież niebezpieczeństwo może grozić Ziemi…? Symulowana broń jest przecież mniej groźna od kartki papieru…
— Ależ nie! Optymalnie wyselekcjonowane projekty idą do realnej produkcji. Inna rzecz, i cały w tym sęk, kiedy idą. To jest tak: SUPS projektuje nie jakąś jedną nową broń, ale cały system walki. Są to, rozumie się, systemy bezludne. Żołnierz stanowi jedność z orężem. A jeszcze lepiej można to zrozumieć, myśląc o naturalnej ewolucji. Walka o przetrwanie, uważa pan? Walka o byt. SUPS projektuje, powiedzmy obrazowo, jakieś drapieżniki, a SEKS szuka ich słabych stron, żeby je zniszczyć. Kiedy mu się uda, SUPS wymyśla coś nowego — a tamten znów go kontruje. Zasadniczo taka symulowana walka z ciągłymi doskonaleniami mogłaby trwać i milion lat — ale każdy z tych zespołów po pewnym czasie ma wszcząć rzeczywistą produkcję broni. Po JAKIM czasie — i JAKIEJ skuteczności żąda od prototypów — to już ustalili uprzednio programiści danego państwa. No, bo każde państwo chciało mieć na Księżycu realną składnicę broni, arsenał, a nie tylko symulaty jako plany na papierze czy w komputerze. Tu też tkwi istotny szkopuł, sprzeczność, rozumie pan?
Читать дальше