Jedyną rzeczą, która sprawiała wrażenie w pełni gotowej do tej próby, było ogniwo łańcucha, które przedtem sprawiało wrażenie najmniej, pewnego — sam Roger.
Szkolenie szło mu jak po maśle. Roger poruszał się już zupełnie swobodnie po całym budynku Instytutu, regularnie kursując pomiędzy pokojem ciągle traktowanym jako „dom”, marsjańską komorą normalną, pracowniami badawczymi oraz wszystkimi miejscami, do których udać się miał ochotę. Cały Instytut przywykł do widoku wysokiej, czarnoskrzydłej istoty, która sadziła długimi krokami przez korytarze, wielkimi, fasetowymi oczami rozpoznawała znajomych i bezbarwnym głosem wykrzykiwała wesołe pozdrowienia.
Cały ostatni tydzień z kawałkiem należał do Katarzyny Doughty. Okazało się, że Roger opanował do perfekcji zespół narządów zmysłów, obecnie przyszła kolej na opanowanie sztuki korzystania ze wszystkich możliwości umięśnienia. Tak więc Katarzyna sprowadziła niewidomego, jakiegoś tancerza i byłego paraplegika, którzy przejęli obowiązki jego wychowawców, gdy Roger zaczął poszerzać swoje horyzonty. Gwiazda tancerza już zaszła, ale on wiedział o tym, jako dziecko zaś uczył się u Nuriejewa i Dolina. Niewidomy już nie był niewidomym. Oczu nie miał, lecz jego układ wzrokowy zastąpiono sensorami bardzo podobnymi do posiadanych przez Rogera, toteż we dwóch wymieniali poglądy na temat subtelnych odcieni barw i sposobów manipulowania parametrami widzenia. Paraplegik, poruszający się obecnie na zmotoryzowanych kończynach, które były prototypami członków Rogera, miał za sobą rok nauki posługiwania się nimi i razem z Rogerem brał lekcje tańca. Nie zawsze razem w sensie fizycznym, mówiąc dokładniej. Eksparaplegik imieniem Alfred był mimo wszystko daleko bardziej „ludzki” od Rogera Torrawaya, a pośród swych rozlicznych cech człowieczych posiadał potrzebę oddychania.
Kiedy Kayman z Bradem weszli do pomieszczenia kontrolnego marsjańskiej komory normalnej, Alfred wykonywał entrechaty po jednej stronie podwójnej szklanej tafli, a Roger po drugiej stronie powielał jego ruchy. Katarzyna Doughty podawała tempo, zaś system głośników nadawał walca A-dur z „Sylfid”. Vern Scanyon siedział z boku pod ścianą okrakiem na odwrotnie ustawionym krześle, z dłońmi zaplecionymi na oparciu i ze wspartą na nich brodą. Brad ruszył wprost do niego i wdali się w rozmowę, której inni nie słyszeli.
Don Kayman przysiadł pod drzwiami. Paraplegik z potworem wykonywali niewiarygodnie szybkie podskoki, bijąc stopami w kolibrzym trzepocie. Ta muzyka nie nadaje się do entrechatów — pomyślał Kayman, lecz tamci dwaj sprawiali wrażenie, że im wszystko jedno.
Tancerz wpatrywał się w nich z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Prawdopodobnie żałuje, że nie jest cyborgiem — snuł myśl Kayman. Z takimi mięśniami mógłby objąć każdą scenę w kraju. Była to umiarkowanie zabawna myśl, ale Kayman czuł się nieswojo. Wtem przypomniał sobie: siedział właśnie dokładnie w tym miejscu, kiedy na jego oczach zmarł Willy Hartnett. Zdawało się, że od tego czasu upłynęły wieki. Zaledwie przed tygodniem Brenda Hartnett przyszła z dzieciakami pożegnać się z nim i siostrą Klotyldą, a już prawie o niej zapomniano. Gwiazdą programu był teraz potwór imieniem Roger. Śmierć innego potwora w tym miejscu, jakże niedawno temu, to już tylko historia.
Kayman ujął różaniec i zaczai odmawiać piętnaście Zdrowaś Mario na dziesiątkach. Podczas gdy jedna jego połowa klepała zdrowaśki, druga uświadamiała sobie przyjemne ciepło paciorków z kości słoniowej i kontrastującą z nim kruchość kryształu. Zdecydował się zabrać podarunek Ojca Świętego ze sobą na Marsa. Byłoby szkoda, gdyby zginął… no tak, szkoda by było, gdybym i ja zginął — pomyślał. Nie umiał ważyć tego rodzaju niewiadomych, więc postanowił zrobić to, co najwyraźniej zgadzało się z intencją Jego Świątobliwości, i zabrać jego podarunek w najdłuższą z odbytych przez różaniec podróży. Wyczuł, że ktoś za nim stoi.
— Dzień dobry, ojcze Kaymanie.
— Jak się masz, Sulie.
Zerkał na dziewczynę zaintrygowany. Co go uderzyło w jej wyglądzie? Miał wrażenie, że jej kruczoczarne włosy złocą się u nasady, ale nie widział w tym nic szczególnego; nawet ksiądz wie, że kobiety wybierają sobie kolor włosów, jaki im się podoba. Niektórzy księża również, jeśli o to chodzi.
— Jak idzie? — spytała.
— Rzekłbym idealnie. Popatrz, jak skaczą! Roger zdaje się jest tak gotowy, że już bardziej nie można, i myślę, że Deo volente, wyrobimy się na wyznaczony dzień startu.
— Zazdroszczę ci — powiedziała pielęgniarka, zaglądając ponad nim do normalnej komory marsjańskiej.
Jak na zdawkową uwagę zbyt wiele żaru było w jej głosie.
— Mówię serio, Don — rzekła. — Powodem, dla którego pchałam się do programu kosmicznego, było przede wszystkim to, że sama pragnęłam lecieć. Dopięłabym swego, gdyby nie… — urwała i wzruszyła ramionami. — No cóż, służę tobie i Rogerowi, jak sądzę. Czyż nie uważa się, że właśnie do tego kobiety zostały stworzone? Na służące. W każdym razie nie jest z tym tak źle, kiedy służy się takiej ważnej sprawie jak nasza.
— Mówisz to chyba bez większego przekonania.
Uśmiechnęła się i ponownie skierowała spojrzenie w stronę komory. Muzyka umilkła. Katarzyna Doughty wyjęła z ust peta, zapaliła następnego papierosa i powiedziała:
— No dobra, chłopaki. Dziesięć minut przerwy. Spisujecie się na medal.
Roger pozwolił sobie wewnątrz komory na siad ze skrzyżowanymi nogami. Wygląda, wypisz wymaluj, jak szatan zasiadający na szczycie pagórka, w starym klasycznym filmie Disneya — pomyślał Kayman. „Noc na Łysej Górze”?
— Co z tobą, Roger? — zawołała Katarzyna Doughty. — Nie powiesz mi, że masz już dość.
— Tego mam dość, tak czy inaczej — stęknął. — Nie rozumiem, na jakie licho mi ten cały balet. Willy tego nie miał.
— Willy zmarł — rzuciła ostro.
Zapadła cisza. Roger obrócił głowę w jej stronę, przez szybę wlepiając w nią spojrzenie swoich wielkich, wielopłaszczyznowych oczu.
— Nie na brak entrechatów.
— Skąd wiesz? Och — przyznała niechętnie — myślę, że przeżyłbyś bez tych paru podskoków. Ale to ci dobrze robi. Tu chodzi nie tylko o naukę poruszania się. Musisz umieć tak się poruszać, żeby nie niszczyć otoczenia. Czy ty w ogóle masz pojęcie, jaki jesteś teraz silny?
Roger milczał w swojej komorze, wreszcie pokręcił głową.
— Nie czuję się specjalnie silny — oznajmił bezbarwnym głosem.
— Możesz przebić pięścią ścianę na wylot, Roger. Spytaj Alfreda. Jaki masz czas na jedną milę, Alfredzie?
Eksparaplegik zaplótł dłonie na otyłym brzuchu i na jego twarzy pojawił się uśmiech. Miał pięćdziesiąt osiem lat i zanim jeszcze myasthenia gravis zniszczyła mu naturalne kończyny, też żaden był z niego sportowiec.
— Minuta czterdzieści siedem — odparł z dumą.
— Myślę, Roger, że z tobą będzie jeszcze lepiej — zawołała Katarzyna. — Toteż musisz się nauczyć, jak tym wszystkim kierować.
Roger wydał dźwięk zupełnie nie przypominający słowa, po czym podniósł się na nogi.
— Wyrównajcie śluzę — rzekł. — Wychodzę.
Technik wcisnął przełącznik i potężne pompy zaczęły z dźwiękiem przypominającym darcie linoleum tłoczyć powietrze do komory wyjściowej.
— Och — jęknęła Sulie Carpenter za plecami Dona Kaymana. — Nie założyłam szkieł kontaktowych!
I dała nogę, zanim Roger wkroczył do sali. Kayman odprowadził ją spojrzeniem. Jedna zagadka została rozwiązana: wiedział już, co go uderzyło w jej wyglądzie. Ale po co Sulie Carpenter szkła kontaktowe zmieniające jej piwne oczy na zielone? Wzruszył ramionami i dał temu spokój.
Читать дальше