— Nie, chyba się już nie pali. Woda sięga do połowy domu i ciągle jej przybywa.
— I to ci nie daje spokoju?
— Nie wiem, Jake — rzekła przygnębiona. — Patrzę, jak kościoły znikają pod wodą. Nie wiedziałam, że jest ich aż tyle. Kościół Świętego Patrycego, i Trzech Króli, i Jezusa Chrystusa, i Świętego Bartłomieja, i Najświętszej Marii Panny, i Męki Pańskiej, w którym rozpoczęto kampanię antyalkoholową, i Wszystkich Świętych, i Świętego Marka w Bouwerie, i Mały Kościół na rogu, a także Synagoga i Świątynia Aktorów.
— Przecież ich wszystkich stąd nie widać — zaprotestował Jake. — Nie widać nawet potowy.
— Widzę je w wyobraźni.
— Przestań o tym myśleć! — rozkazał. — Spójrz, Sally, na planecie, która wznosi się teraz nad Empire State Butiding, siedzi KingKong. Jak ci się podoba ten pomysł? Może uda mi się umieścić go w sztuce.
— Na pewno ci się uda — ożywiła się Sally. — A skończyłeś już piosenkę o Arce Noego?
— Jeszcze nie. Ojej, Sally, muszę przecież odpocząć po pożarze.
— Odpoczywałeś przez pół butelki koniaku. Wracamy do pracy!
— Wysiadamy! Przerwa na rozprostowanie nóg i spacerek do lasku! — zawołał ochryple Brecht, siląc się na wesołość. — Wojtowicz, tak jak przepowiadałeś, droga jest zatarasowana.
Pojękując trochę, wszyscy chętnie wysiedli z autobusu: górskie powietrze było chłodne i wilgotne. Zachodzące słonce rzucało ukośne, dziwnie zielone promienie — grupa jednomyślnie uznała, że przyczyną tego zabarwienia jest pył wulkaniczny gromadzący się w stratosferze, jedynie Drągal przypisywał je emanacji planetarnej.
Nie ulegało wątpliwości, że wiele przeżyli podczas dnia, który teraz dobiegał końca, toteż skutki nie przespanej nocy srogo dawały się we znaki.
Na żółtej farbie autobusu i białym lakierze furgonetki, stojącej tuż obok, widniały czarne smugi pozostawione przez ogień, przed którym pojazdy ledwo zdołały uciec. Clarence Dodd miał obandażowaną lewą rękę, którą oparzył, kiedy przytrzymywał plandekę, żeby osłonić Raya Hanksa, Idę i siebie przed buchającymi, syczącymi płomieniami.
Wychodząc z autobusu Hunter zaklął, gdyż o mało się nie przewrócił o leżące w przejściu łopaty, którymi przez dwie nużące godziny kopali piasek i żwir, wyrównując zasypany odcinek szosy, ażeby mogły nią przejechać oba pojazdy. Wepchnął łopaty pod siedzenie i zaklął jeszcze raz.
Kilką osób miało mokre ubrania, a czarne smugi na autobusie i furgonetce były miejscami rozmyte przez ogromną ulewę, która wraz z szarymi chmurami nadciągnęła z zachodu i złapała grupę dziesięć minut potem, jak ta zakończyła zwycięski wyścig z ogniem. Wielkie, ciemne zasłony chmur wciąż zasłaniały niebo na wschodzie, natomiast zachodnia część nieba już się gdzieniegdzie rozpogodziła.
Przebyli trzydzieści kilometrów po górach: teraz znajdowali się na przedostatnim grzbiecie górskim, przed końcowym zjazdem w dół do Doliny Vandenbergu 3 i na autostradę 101, ciągnącą się z Los Angeles na północ w kierunku Santa Barbara i San Francisco.
Brecht, który niczym pelerynę wojskową zarzucił na ramiona mokry, pożyczony płaszcz, szedł na czele grupy, a Rama Joan i Margo tuż za nim.
Doszli do miejsca, gdzie szosa biegła po terasie powstałym — po części w wyniku naturalnej erozji, po części na skutek wysadzenia skały dynamitem — w zboczu skalistej góry, które ciągnęło się pod kątem trzydziestu stopni aż do ostrego szczytu znajdującego się pięćdziesiąt metrów wyżej, tworzyło ów poziomy taras, następnie przez kilka metrów znów opadało, tyle że pod trochę większym kątem, i wreszcie zamieniało się w niemal pionowe urwisko, nad którym nie sposób było nic dojrzeć oprócz niewielkiej ściany skalnej oddalonej prawie o kilometr.
Groźne, szare, skaliste zbocze, okryte jasnozielonymi, pomarańczowymi, szaroniebieskimi i czarnymi porostami było pokarbowane, pocięte szczelinami i kotłami, z których tu i ówdzie wystawały głazy wielkości bez mała furgonetki.
Jeden z takich olbrzymich głazów spadł na sam środek szosy wrzynając się w nią głęboko. Trochę wyżej brak porostów wskazywał miejsce, z którego osunął się — przypuszczalnie na skutek trzęsienia ziemi.
— Tak, nieźle ją zatarasował! — zawołał do Brechta Wojtowicz. — Niech to cholera!
Tuż przed głazem ujrzeli zaparkowany bokiem czerwony wóz marki Corvette z otwartym dachem. Samochód stanowił zuchwały kontrast z ponurym krajobrazem. W pobliżu jednak nie było nikogo i na wesołe pozdrowienie Brechta odpowiedziało tylko echo.
Ida podbiegła do Brechta mówiąc:
— Ray nie wytrzyma już dziś dalszej jazdy. Podłożyliśmy mu koc pod plecy, mówi, że to mu sprawia ulgę, ale i tak wciąż go boli, a poza tym ma gorączkę.
Brecht obszedł maskę wozu, nagle stanął jak wryty, a potem wyprostował się i cofnął, jakby niewidzialny bosak pociągnął go do tyłu. Kiedy się odwrócił do pozostałych, twarz miał jeszcze bardziej zieloną od zielonkawego blasku słońca. Podniósł rękę i powiedział:
— Nie ruszajcie się. Niech nikt tu nie podchodzi. Ściągnął z ramion płaszcz od deszczu i przykrył nim coś, co leżało za samochodem.
Ida z cichym, bolesnym jękiem osunęła się na asfalt.
Po chwili opierając się o maskę wozu, żeby nie stracić równowagi, Brecht znów spojrzał na współtowarzyszy; drżącą ręką otarł czoło i wymamrotał niewyraźnie, z trudem, jakby z całych sił powstrzymywał torsje:
— To młoda kobieta. Nie umarła śmiercią naturalną. Rozebrano ją do naga i torturowano. Pamiętacie sprawę Czarnej Dalii? Ta wygląda podobnie.
Margo również poczuła, że ogarniają ją mdłości. Zanim Brecht przykrył ciało jasnym płaszczem, dostrzegła trupiobladą twarz z policzkami rozciętymi tak, że usta zdawały się sięgać od ucha do ucha.
Rama Joan, zasłaniając Annie oczy, wspięła się na palce i zawołała:
— Po tamtej stronie głazu stoją dwa samochody. Wewnątrz nie widać nikogo.
Clarence Dodd stanął za nią.
— Gdzie masz karabin, Dodd? — zapytał Brecht.
— Zostawiłem go w furgonetce. Tą ręką i tak nie mogę strzelać — odparł. — Ledwo mogę pisać w notatniku.
— Ja mam swój! — zawołał Wojtowicz. Ruszył pośpiesznie naprzód, potknął się i byłby upadł, gdyby nie oparł się kolbą o asfalt. Kiedy odzyskał równowagę, spostrzegł, że trzyma broń za lufę niczym pielgrzym laskę.
Nagle usłyszeli ostry męski głos i słowa dobrze znane z filmów kryminalnych:
— Stać. Mamy was na muszce. Najmniejszy ruch, a strzelam.
Spoza skały tuż nad szosą ukazał się mężczyzna, dwóch innych wyszło zza głazu nieco poniżej. Pierwszy trzymał dwa rewolwery i wodził nim: wolno po stojących, dwaj pozostali skierowali karabiny na Wojtowicza. Na twarzach miel! jaskrawoczerwone, jedwabne maski z dużymi otworami na oczy. Mężczyzna z rewolwerami, szczupły i starannie ubrany, nosił nasunięty na czoło młodzieżowy czarny filcowy kapelusz, ale mimo to wyglądał bardziej na dziarskiego, energicznego starca niż na młodego człowieka.
Pewnym krokiem zszedł prędko ze zbocza. Jego oczy, podobnie jak lufy rewolwerów, przesuwały się nieustannie po grupie podróżnych.
— Z Czarną Dalią trafiliście w sedno — rzeki szybko, ale wyraźnie, wymawiając dobitnie każde słowo. — To był mój młodzieńczy wyczyn. Tym razem obejdzie się bez przykrych scen — każde z was ma szansę ocalenia — jeżeli facet z karabinem natychmiast rzuci broń.
Читать дальше