Nagle w drzwiach zmaterializował się Duch.
— Najwyższa pora! — krzyknął do niego Oop. — Gdzie byłeś przez całą noc? Co zrobiłeś z Shakespeare’em?
— Nasz bard jest bezpieczny — odparł Duch. — Ale przynoszę inne nowiny. — Rękaw jego tuniki uniósł się w górę, mierząc w Kołowca. — Cała gromada takich jak on buszuje po Rezerwacie Goblinów, próbując schwytać smoka.
Przez głowę przemknęła Maxwellowi irracjonalna myśl, że w całej sprawie od początku chodziło o smoka. Czy Kołowcy byli świadomi, że Artefakt nie jest niczym innych jak zaklętym smokiem? Mimo woli nasuwała się twierdząca odpowiedź. Wszystko wskazywało, że to właśnie oni, albo ich dalecy przodkowie wykonywali najcięższe prace w epoce jurajskiej.
Byli zatrudnieni na Ziemi w okresie jury. A na innych planetach, czy w innych epokach? Siła robocza, jak powiedział Lambert — niewolnicy, tragarze. Czy kiedykolwiek byli pełnoprawnymi członkami owej prastarej wspólnoty ras? A może jedynie zwierzętami domowymi, na drodze inżynierii genetycznej przystosowanymi biologicznie do wykonywania prac, jakie im wyznaczono?
Teraz ci dawni niewolnicy, utworzywszy własne imperium, wyciągali ręce po coś, co ich zdaniem stanowiło prawnie należne im dziedzictwo. Należne im, ponieważ nigdzie we wszechświecie, może z wyjątkiem znajdujących się na peryferiach, zamierających ognisk, nie istniał już żaden ślad owego gigantycznego projektu kolonizacji, realizowanego przez krystaliczną planetę.
Możliwe, iż rzeczywiście to dziedzictwo należało się im, pomyślał Maxwell. Wchodzili przecież w skład ekip zaangażowanych w realizację projektu. Czyżby umierający banshee, powodowany poczuciem jakiejś dawnej winy, chciał naprawić krzywdy i, krzyżując plany krystalicznej planety, pomóc byłym niewolnikom? A może sądził, że lepiej będzie, gdy ów spadek przypadnie nie komuś całkowicie obcemu, lecz rasie istot mających swój udział w realizacji projektu zakończonego fiaskiem, nawet jeśli ten udział był niewielki, mało znaczący.
— To znaczy — krzyknął Sharp do Kołowca — że w tej samej chwili, kiedy ty zasypujesz mnie pogróżkami, podlegający ci bandyci…
— Działają równocześnie na wszystkich frontach — skonstatował Oop.
— Smok poleciał do domu — zauważył Duch. — Do tego jedynego miejsca, jakie mógł jeszcze rozpoznać na całej planecie, gdzie znajdują się siedziby niziołków, gdzie mógł znaleźć się znowu wśród znanych mu stworzeń. Zataczał koła w blasku księżyca nad doliną rzeki, kiedy nagle zaatakowali go w powietrzu Kołowcy, usiłując strącić go na ziemię, gdzie bez trudu mogliby go uwięzić. Smok podjął heroiczną walkę, ale…
— Kołowcy nie potrafią fruwać — zaprotestował Sharp. Powiedziałeś też, że była ich cała gromada, a w każdym razie z twoich słów wynikało, że było ich wielu. A to przecież niemożliwe, Marmaduke był jedynym…
— Możliwe, że nikt nie podejrzewał ich o zdolność latania, ale oni naprawdę unoszą się w powietrzu — odparł Duch. A co się tyczy ich ilości, to sam byłem zaskoczony. Niewykluczone, że przebywali na Ziemi w ukryciu. Możliwe, że przybyli dopiero teraz przez stację transportową.
— Łatwo będzie ich powstrzymać — zauważył Maxwell. Wystarczy przekazać informację Centrali Transportu, a wówczas…
Sharp pokręcił głową.
— Nie, nie możemy. Transport jest międzygalaktyczny, nie znajduje się w gestii Ziemi. Nie mamy prawa im nic narzucać. — Panie Marmaduke — inspektor Drayton zwrócił się do Kołowca, przyjmując oficjalny ton. — Czy jak też się pan nazywa. Sądzę, że powinienem pana w tej chwili aresztować.
— Skończcie tę czczą gadaninę — wtrącił się Duch. — Niziołki potrzebują pomocy.
Maxwell chwycił oburącz i uniósł w górę stojące obok krzesło.
— Chyba powinniśmy wreszcie przestać się oszukiwać oznajmił i podnosząc krzesło nad głowę zwrócił się do Kołowca: — Czas, żebyś zaczął mówić, kolego. Jeśli nie zechcesz, rozłupię twoje akwarium.
Ze wszystkich stron korpusu Kołowca wysunęły się nagle dziwne rurki, po czym dał się słyszeć charakterystyczny syk. Potworny smród uderzył w twarze ludzi — straszliwy fetor powodujący skurcz żołądka i paraliżujący krtanie, niczym spazmatycznie zaciśnięta na gardle olbrzymia dłoń.
Maxwell, niezdolny do kontrolowania własnego ciała, które pod wpływem gazu wydzielanego przez Kołowca jakby zamieniło się w sztywną bryłę, poczuł, że wali się na podłogę. Potoczył się w bok, a jego ręce mimowolnie sięgnęły do gardła i poczęły szarpać, chcąc je rozerwać, aby dopuścić do płuc odrobinę powietrza — chociaż wydawało się, że wokół nie ma już powietrza, że otacza go jedynie odrażający fetor Kołowca.
Usłyszał ponad głową przeraźliwy ryk, a gdy przetoczył się, żeby spojrzeć w górę, ujrzał zawieszonego nad podłogą Sylwestra. Jego przednie łapy obejmowały górną część ciała Kołowca, natomiast tylne uderzały energicznie i szarpały pazurami baniasty, przezroczysty korpus, w którym kłębiła się odrażająca masa pełzających robaków. Zrogowaciałe koła obracały się w szalonym tempie, ale stało się z nimi coś złego, bowiem jedno wirowało w jedną, a drugie w przeciwną stronę, dzięki czemu Kołowiec z kurczowo trzymającym się go Sylwestrem kręcili się w kółko w przyprawiającym o zawrót głowy tańcu. Tylne łapy Sylwestra poruszały się rytmicznie, niczym tłoki silnika bijąc w brzuch Kołowca. Wyglądało to tak, jakby oba walczące stworzenia ruszyły nagle do zwariowanego, nieskładnego walca.
Czyjeś dłonie chwyciły go pod ramiona i został bezceremonialnie wywleczony po podłodze. Jego ciało przelało się przez próg, poczuł jednak, że fetor zelżał nieco i mógł wreszcie zaczerpnąć odrobinę powietrza.
Obrócił się na brzuch, dźwignął na czworaka i z niemałym trudem stanął na nogach. Uniósł zaciśnięte pięści i zaczął przecierać zalane łzami oczy. Powietrze nadal było ciężkie od smrodu, ale nie odczuwał już skurczu krtani.
Sharp siedział oparty o ścianę, dyszał ciężko i tarł oczy. Carol leżała rozciągnięta na podłodze. Oop, kucając w przejściu, wyciągał właśnie Nancy z przepełnionego fetorem pomieszczenia, skąd ciągle dochodziły odgłosy zmagań szablozębnego.
Maxwell ruszył na chwiejnych nogach do przodu. Pochylił się nad Carol, podniósł ją z podłogi, po czym przerzucił ciało przez ramię niczym worek i rozpoczął chwiejny odwrót w głąb korytarza.
Jakieś dziesięć metrów dalej zatrzymał się i obejrzał. W tym samym momencie z gabinetu wypadł uwolniony wreszcie od Sylwestra Kołowiec, a oba jego koła obracały się w tę samą stronę. Potoczył się w szalonym pędzie wzdłuż korytarza, lecz zachowywał się jak oślepły — zataczał się na boki, jeśli o stworzeniu na kołach można powiedzieć, że się zataczało odbiwszy się z impetem od jednej ściany, wpadał z hukiem na drugą. Z wielkiej wyrwy w jego brzuszysku wypadały i rozsypywały się po całej podłodze niewielkie, białawe obiekty.
Trzy metry przed Maxwellem Kołowiec upadł w końcu, kiedy jedno z jego kół huknęło w ścianę i rozpękło się. Powoli, jak gdyby na zwolnionym filmie, z jakimś dziwnym dostojeństwem przetoczył się jeszcze z kołami w górze, a z rozwalonego brzucha wysypał się na podłogę pokaźny stos insektów.
Sylwester skradał się chyłkiem, z brzuchem nisko przy ziemi i nastroszonymi ze zdumienia wąsami, wykonując powolne ruchy, jakby chciał ocenić efekty swojej pracy. Za nim zbliżył się Oop i pozostali ludzie.
— Czy możesz mnie wreszcie postawić? — odezwała się Carol.
Читать дальше