Któż to mógł do niego strzelać? Kto chciał go zabić? Nie miał żadnych wątpliwości, że taki właśnie był zamiar strzelającego. Nie chodziło przecież o zniszczenie kociołka z wrzątkiem. Strzelano, by go zabić a nie przestraszyć.
Patrzył na wzgórze próbując odnaleźć najmniejszą choćby oznakę ruchu. Przez cały czas powtarzał sobie, że z pewnością nie przydarzyłoby mu się to, gdyby Szeptacz był w okolicy. Na wiele godzin wcześniej Szep-tacz wykryłby podkradającego się do nich myśliwego. To musi być ktoś, kto wie, że Szeptacza nie ma ze mną, pomyślał Decker. Ale to niemożliwe, bo nikt na Końcu Wszechświata nie domyśla się jego istnienia — uświadomił sobie. Nigdy nie opowiadał o nim nikomu, a przecież nie było poza nim nikogo, kto mógłby zobaczyć jego starego przyjaciela, nikt zatem nie wiedział o jego istnieniu. Nikt oprócz Tennysona i prawdopodobnie Jill, gdyż nie mieli oni między sobą żadnych tajemnic. A może Tennyson opowiedział o tym Ecuyerowi? Nie, to chyba niemożliwe, odpowiedział sobie od razu. Tennyson i Ecuyer byli przyjaciółmi, ale Decker miał pewność, że doktor zatrzymałby tę informację dla siebie.
Wszystkie te rozważania były jednak bezproduktywne. Tak naprawdę mógł to być każdy. Miał po prostu pecha, że zdarzyło się to akurat w momencie, kiedy jego niewidzialny przyjaciel był nieobecny. W innym wypadku wszystkie okoliczności wskazywałyby na Tennysona, a doktor nie miał żadnego powodu, żeby zabijać Deckera. A nawet gdyby miał, zabijanie zdecydowanie nie było w jego stylu.
Na Końcu Wszechświata parę osób miało strzelby. Niektórzy myśliwi od czasu do czasu wybierali się na polowanie w poszukiwaniu zwierzyny. Najczęściej jednak posiadali broń mało kalibrową, a sądząc po dźwięku rozlegającym się przy wystrzale, strzelba, z której dziś do niego strzelano, niewątpliwie należała do większych.
Starał się odszukać w pamięci nazwiska osób, które mogły chcieć go zabić. Właściwie trudno mu było znaleźć kogoś takiego, w końcu jednak, po wielkim wysiłku wytypował kilka osób. Zastanawiając się potem nad każdą z osobna, odrzucił wszystkie. Nikt nie miał aż tak silnego motywu. Może kogoś czasami obraził tym, co powiedział lub zrobił, ale z pewnością, nie mogło stać się to powodem uganiania się za nim ze strzelbą. Pomysł ten wydawał mu się wręcz śmieszny. A mimo to na wzgórzach z pewnością ktoś czyhał, oczekując na najmniejszy jego ruch i ujawnienie pozycji, gotów wpakować mu trochę ołowiu w czaszkę.
Coś z wielką szybkością uderzyło w głaz jakiś metr od miejsca, gdzie ukrywał się Decker. Odłamki skalne rozprysnęły się wokół a niektóre uderzyły Deckera w policzek i kark, wbijając się nieznacznie w skórę. Echo wystrzału odbiło się od wzgórz. Kula rykoszetem odskoczyła ze świstem.
Dopiero teraz Decker zauważył przez moment jakieś dziwne migotanie mniej więcej w połowie wzgórza, tam gdzie znajdowało się urwisko skalne. Spróbował bliżej mu się przyjrzeć, ale nie udało mu się to. Oparł strzelbę o głaz i wycelował dokładnie w miejsce, gdzie, jak podejrzewał, znajdował się jego przeciwnik.
Przez dłuższą chwilę nie działo się nic. Panował całkowity bezruch i cisza. Zabójca najwyraźniej czekał. Wtedy Decker dojrzał wreszcie niewyraźny kształt ramienia, zarys klatki piersiowej i domniemane miejsce, w którym znajdowała się głowa.
Złożył się do strzału i wycelował. Najpierw odnalazł ramię, później niewyraźnie zarysowaną głowę znajdującą się w półcieniu. Wiedział jednak, że musi to być głowa. Przycisnął mocniej broń, wycelował, wstrzymał oddech i zaczął powoli naciskać na spust…
Tennyson obudził się tuż przed świtem. Jill leżała obok niego; spała oddychając lekko i regularnie. Oparł poduszkę u wezgłowia i usiadł na łóżku. W pokoju panowała błoga cisza. Słabe światło dnia sączyło się przez nie zasłonięte okna pokoju dziennego. Jednak dzięki kotarom w sypialni panował mrok. W kuchni lodówka pomrukiwała cicho.
Rzucił okiem na Jill, żeby upewnić się, czy jej policzek jest nadal gładki, ale była obrócona tą stroną twarzy ku poduszce. Zresztą nawet gdyby tak nie było, z pewnością w ciemności nie dostrzegłby tego.
Myśląc o tym teraz, gdy minęło parę godzin od niezwykłego zdarzenia, nadal odczuwał niedowierzanie. A przecież widział wyraźnie, że szpecąca czerwona blizna zniknęła z jej policzka. Jeśli miałby to być jedynie efekt przemijający, w ciągu tych kilku godzin skaza na pewno znów by się pojawiła.
Podniósł prawą dłoń, przysunął do twarzy i zaczął się jej przyglądać. W mroku wydawała się ona zaledwie cieniem, więc jedyne, co zauważył, to jej kształt. O ile w tych ciemnościach mógł cokolwiek zauważyć, to tylko tyle, że ręka wyglądała całkiem normalnie. W każdym razie nie świeci, pomyślał rozczarowany. Jest taka Jak zwykle.
A jednak jej dotyk…
„Papież”
Mimo że noc była raczej ciepła, przeszył go zimny dreszcz. Usiłował przypomnieć sobie, co się stało wcześniej, przekopując pamięć i docierając do wspomnień dotyczących innych światów, a konkretnie świata równań, które osaczyły go i przeniknęły przez jego ciało. Niektóre, tego był pewien, wręcz zadomowiły się w nim. Miał wrażenie, że sam zmniejszył się do wielkości jednego z nich. Zmniejszył czy zwiększył? Próbował sobie przypomnieć, jak wyglądało równanie, w które się przeistoczył. Z pewnością nie było to jedno z tych grubych, monstrualnych równań, przerażających samą złożonością, które widział, kiedy leżał zalany masą trzęsącej się galarety. Być może był jakimś zwykłym, prostym równaniem, będącym bezpośrednim odwzorowaniem jego istoty. Pamiętał, że kiedy równania zbudowały dla niego dom, szybko się w nim schronił i przykucnął, starając się ukryć. Nie wiedział, kim lub czym jest, ale czuł się wtedy dość przyjemnie. Proste zachowanie mogło oznaczać, że był prostym równaniem. Zastanawiał się tylko, czy zbudowały dla niego dom po to, by go chronić przed szalejącymi na zewnątrz w dzikiej ferii barw innymi równaniami?
Potem nagle, bez żadnego ostrzeżenia, został uwolniony z tamtego świata i stwierdził, że stoi w pokoju dziennym, oparty plecami o kominek. Wolny, ale nie do końca, bo przyniósł stamtąd ze sobą jakąś cechę, umiejętność, jakiej wcześniej nie posiadał. Pierwszy dowód jego nowych umiejętności leżał w łóżku tuż koło niego. Czy pojawią się następne? Czym jestem? — to pytanie zadawał sobie wciąż na nowo od chwili, gdy schronił się w domu zbudowanym dla niego przez równania.
Zastanawiał się: Czy nadal jestem człowiekiem? Jak wiele obcych cech może przyjąć człowiek, aby nadal nazywać siebie człowiekiem?
Czy istoty w świecie równań wyczuły, że jest lekarzem, uzdrowicielem? Czy dlatego właśnie obdarzyły go nowymi umiejętnościami, aby mógł jeszcze skuteczniej leczyć? A może miały również na względzie inne cele jego życia?
Im dłużej myślał w ten sposób, tym bardziej się bał. Wdał się w coś, do czego nigdy nie powinien się nawet zbliżać i dlatego został naznaczony. Zmieniono go; a on nie oczekiwał żadnych zmian ani nie miał na nie ochoty. Zmiany są przecież zawsze nieprzyjemne, a co dopiero zmiany osobowości.
Ale właściwie czego tak się obawiał? Zmiany, niezależnie od swojej natury, zakresu i następstw, jakie przyniosłyby w przyszłości, pozwoliły mu ofiarować Jill dar, który był, co prawda niezamierzony, ale tym niemniej cieszył i był prezentem jakiego nie mógłby jej dać żaden inny człowiek na świecie.
Читать дальше