— Jason, co ci jest?
Oczy doktora, do tej chwili zupełnie zamglone, nabrały teraz bardziej przytomnego wyrazu.
— Jill — powiedział rozczarowanym, łamiącym się głosem, jakby trudno mu się było pogodzić z faktem, że ją ujrzał. — Jill — powtórzył podnosząc dłonie i chwytając ją za ramiona. — Musiałem wyjść.
— Zauważyłam. Ale gdzie?
— Na zewnątrz — odparł nieprzytomnie.
— Jason, otrząśnij się! Gdzie na zewnątrz?
— Byłem w świecie równań.
— To ten świat, który pojawił się w twoich snach? A raczej koszmarach?
— Tak, ale tym razem to nie był sen. Byłem tam. Szedłem po jego powierzchni. Ja i Szeptacz…
— Szeptacz? Ten diamentowy pył, o którym mi opowiadałeś?
— Byliśmy tam razem — ciągnął Jason. — Jako jedna istota.
— Chodź no, siadaj tutaj — przerwała mu Jill. — Chcesz czegoś? Zrobić ci drinka?
— Nie, dziękuję. Po prostu zostań ze mną. Zdjął dłoń z jej ramienia i pogładził ją po policzku, po tym, który przecinała odrażająca blizna. Weszło mu to już w zwyczaj i było jakby podświadomym wyrazem miłości, na przekór jej szpetocie. Na początku odsuwała się, kiedy próbował ją głaskać w ten sposób. Od momentu, gdy się poznali, Jason nigdy w żaden sposób nie dał jej do zrozumienia, że dostrzega ów defekt urody.
Był to jeden z powodów, dla których go kochała. Żaden inny mężczyzna, żadna inna osoba nie dawała jej nigdy takiego poczucia normalności. Dlatego teraz już nie unikała pieszczoty, zaczęła ją natomiast lubić, jakby był to rodzaj błogosławieństwa.
Dłoń Tennysona przesunęła się po jej policzku. Jill stała przodem do lustra i mogła bez problemów przyglądać się jego ruchom. Widziała w nich przede wszystkim wyraz miłości.
Kiedy jego dłoń opadła, Jill w osłupieniu wytrzeszczyła oczy. Nie, to tylko moja wyobraźnia, powiedziała sobie, nic innego. Muszę mieć jakieś omamy. Za chwilę wszystko wróci do normy, powtarzała sobie.
Stała jeszcze przez chwilę zupełnie nieruchomo. Zamknęła oczy i otworzyła je ponownie, ale wyobraźnia nadal panowała nad rzeczywistością.
— Jason! — powiedziała ochryple, starając się zapanować nad drżeniem głosu.
— Jason! — powtórzyła nie wytrzymując już emocji.
Policzek był bez skazy. Blizna zniknęła.
Decker zatrzymał się na długo przed zachodem słońca, gdyż znalazł wyborne miejsce na obozowisko. Na wzgórzu biło malutkie źródełko dające początek łagodnemu strumykowi spływającemu ku dolinie. Na północ od źródełka rosła kępa gęstych górskich krzewów, które osłaniały Deckera przed nocnym wiatrem, nadciągającym z widniejących nie opodal mglistych szczytów. Przy strumieniu leżało zwalone, oparte o grupę wielkich otoczaków suche drzewo, mogące być świetnym drewnem opałowym.
Decker zaczął pracować metodycznie. Naniósł drewna i rozpalił ognisko. Następnie nazbierał jeszcze zapas gałęzi, które zamierzał zużyć nocą. Rozbił mały namiot, który miał go chronić przed ewentualnym deszczem, po czym rozłożył swój śpiwór. Przyniósł wiadro wody ze strumienia i nastawił jej część do zagotowania nad ogniskiem. Z podróżnej torby wyciągnął dwie ryby, które złowił wcześniej, owinął je w liście i położył na patelni. Zanim zaczął przygotowania do kolacji, upewnił się, że strzelba stoi w zasięgu ręki, oparta o kamień. Rzadko jej potrzebował, kiedy wybierał się na wycieczki w góry, tym niemniej nie wadziło zachować ostrożność.
Szeptacz, jak dotąd, nie dołączył do niego. Nie było to zbyt zaskakujące, gdyż nie wiedział on nic o planowanej wycieczce Deckera. Właściwie wyprawy tej Decker nawet nie planował. Wstał po prostu, zabrał swoje rzeczy i wyszedł. Nie było to jednak działanie pod wpływem impulsu, nie czuł też żadnej nagłej potrzeby zobaczenia gór czy opuszczenia swego domostwa. Pomysł wydawał mu się dość naturalny. Ogród został porządnie wypielony, drewno narąbane i nie pozostało mu już nic więcej do zrobienia. Zdecydował więc, że wybierze się na wycieczkę, taką jak wszystkie inne, które odbywał do tej pory i w czasie których zbierał swoje kamienie, oczywiście jeśli tylko dopisywało mu szczęście. Przez moment myślał jeszcze, że mógłby wpaść do Watykanu, żeby spytać Tennysona, czy przypadkiem nie chce się z nim wybrać, ale wkrótce porzucił ten pomysł uzmysławiając sobie, że nie jest to odpowiedni moment dla doktora. Jako lekarz Watykanu prawdopodobnie miał on teraz mnóstwo roboty przy Mary.
Nie chodziło o to, że chce być sam, lubił Tennysona. Był on pierwszym człowiekiem, którego naprawdę polubił. Deckerowi wydawało się, że Tennyson jest bardzo do niego podobny. Nigdy dużo nie mówił, a przede wszystkim nie poruszał drażliwych tematów. Zadawał mało pytań, a te, które już zadał, nigdy nie były natrętne. Potrafił dyplomatycznie zachować się w każdej, nawet najbardziej kłopotliwej sytuacji. Rozmowa o Szeptaczu była na pewno śliskim tematem, a jednak mówił o tym zupełnie bezpośrednio i jakoś tak otwarcie, że zupełnie nie odczuwało się drażliwości sytuacji.
Kiedy Decker usiadł przy ogniu sprawdzając, czy ryba jest już usmażona, uświadomił sobie, jak bardzo chciałby, żeby Szeptacz był tutaj, koło niego. Gdyby wiedział, że Decker wybiera się na wycieczkę w góry, prawdopodobnie dołączyłby do niego. Zawsze lubił takie wyprawy. Mieli tak dużo tematów do rozmów i obydwaj świetnie się bawili przepłukując żwir z dna rzeki w poszukiwaniu cennych znalezisk. Szeptacz był nieoceniony przy tych poszukiwaniach, chociaż nigdy nie chełpił się odnajdywaniem kamieni, których Decker nie zauważył.
Kiedy Tennyson po raz pierwszy opowiedział mu o swoim spotkaniu z Szeptaczem, Decker zdał sobie sprawę, że może teraz rzadziej widywać swojego diamentowego przyjaciela. Czasami bywało to nawet pożyteczne, gdyż często zdarzały się takie sytuacje, kiedy Decker wolał być sam. Był jednak pewien, że stara przyjaźń nie zostanie zerwana, zbyt wiele czasu spędzili razem. Dlatego też nie miał wątpliwości, że chwilowa nieobecność druha nie oznacza wcale osłabienia więzi między nimi. Będąc Tennysonem Szeptacz prawdopodobnie rozszerzy swoje możliwości i zainteresowania. W tej chwili właśnie są zapewne gdzieś razem urzeczywistniając marzenia Szeptacza. Decker nie miał jednak żadnych wątpliwości co do tego, że jego stary przyjaciel wkrótce wróci do niego. Zapewne zresztą stanie się to jeszcze przed zakończeniem tej podróży.
Kociołek z wodą gotował się już pełną parą. Decker wyciągnął rękę, aby chwycić utrzymujący go nad płomieniem rozwidlony patyk i przesunąć gotujące się naczynie. W tym samym momencie kociołek wybuchnął mu prosto w twarz. Wiedziony jakąś niewidzialną ręką przeleciał i rozcinając powietrze, wylewając całą zawartość prosto na twarz i klatkę piersiową Deckera.
W instynktownym odruchu Decker rzucił się po strzelbę. Jego palce zacisnęły się na zimnej kolbie, ale w tej chwili rozległ się szczęk ładowania innej strzelby znajdującej się gdzieś niedaleko, na wzgórzu ponad Deckerem.
Wciąż trzymając broń Decker potoczył się za wielki kamień i ostrożnie wyjrzał zza niego. Dokładnie wtedy °d strony skalistego uskoku znajdującego się w połowie wysokości wzgórza padł strzał. Decker nie dojrzał jednak w tym miejscu nikogo.
— Strzelił za wcześnie, drań — powiedział głośno Decker. — Gdyby podszedł bliżej, miałby większą szansę trafić. Nie wytrzymał.
Skręcony kociołek leżał parę metrów od niego. Ryby na patelni zaczęły dymić. Jeśli pozostawi je dłużej na ogniu z pewnością spalą się. Niech to szlag! A taki byłem głodny, pomyślał Decker.
Читать дальше