— Teraz wiesz, jak zostałaś uwarunkowana przez nieocenione Bene Gesserit — powiedział.
Mogła jedynie przytaknąć. Jej wiara w słowa legła w gruzach. Leto zmusił ją do spojrzenia fizycznemu wszechświatowi w twarz. Jessika wyszła z tej konfrontacji wstrząśnięta, jej świadomość znalazła się na zupełnie nowej drodze. „Pokaż mi jego ciało!” Pokazał jej własne ciało, jakby było ciałem noworodka. Od czasu szkolenia na Wallach, od tych przerażających dni, nim przyszli po nią agenci handlowi księcia, nie czuła tak drążącej niepewności.
— Zostaniesz porwana — rzekł Leto.
— Ale…
— Nie proszę cię o zgodę — powiedział. — Traktuj to jako rozkaz swojego księcia. Kiedy nadejdzie pora, pojmiesz przyczynę. Czeka cię konfrontacja z bardzo interesującym uczniem. — Wstał, skinął głową i dodał: — Pewne działania mają koniec, ale nie mają początku. Inne zaczynają się, ale nie kończą. Wszystko zależy od tego, gdzie znajduje się obserwator.
Odwrócił się i wyszedł z pokoju.
W drugim przedsionku Leto spotkał Ghanie spieszącą ku ich osobistym komnatom. Zatrzymała się, gdy go tylko ujrzała.
— Alia jest zajęta Konwokacją Wiernych — powiedziała i rzuciła pytające spojrzenie na przejście prowadzące do kwatery Jessiki.
— Udało się — powiedział Leto.
Istota okrucieństwa jest rozpoznawana zarówno przez ofiarę, jak ł przez oprawcę — przez wszystkich, którzy o nim wiedzą, bez względu na odległość. Dla okrucieństwa nie ma usprawiedliwień, żadnych okoliczności łagodzących. Okrucieństwo nigdy nie równoważy ani nie prostuje przeszłości. Okrucieństwo uzbraja jedynie przyszłość w nowe okrucieństwo. Jest ono samonapedząjącą się siłą — barbarzyńską postacią kazirodztwa. Ktokolwiek popełnia okrucieństwo, popełnia również okrucieństwa przez nie zrodzone.
„Apokryfy Muad’Diba”
Wkrótce po południu, gdy większość pielgrzymów oddaliła się, by odpocząć w jakimś chłodnym, ocienionym miejscu, na wielkim placu pod Świątynią Alii pojawił się Kaznodzieja. Szedł wsparty o ramię młodego Assana Tariqa. W kieszeni pod powiewającą szatą Kaznodzieja niósł czarną, przypominającą gazę maskę, którą miał na sobie na Salusa Secundus. Bawiła go myśl, że maska i chłopiec służyły temu samemu celowi — sprawianiu pozorów. Wszyscy byli pełni wątpliwości co do tego, czy potrzebował maski.
„Niech mit rośnie, a niepewność wraz z nim” — pomyślał.
Nikt nie miał prawa odkryć, że ta maska nie ma nic wspólnego z wyrobami Ixiańskich uczonych. Jego ręce nie wolno było ześlizgnąć się z kościstego barku Assana Tariqa. Niech Kaznodzieja choć raz stąpnie tak, jak gdyby widział mimo okaleczonych oczodołów, a wątpliwości się rozproszą. Wątła nadzieja, którą pielęgnował, pierzchłaby w okamgnieniu. Każdego dnia modlił się o zmianę, o jakiś drobiazg, na którym mógłby się potknąć, lecz nawet Salusa Secundus była pyłkiem, którego każdy aspekt był mu znany. Nic się nie zmieniło, nic nie mogło być zmienione… Jeszcze nie teraz.
Wielu ludzi spostrzegło jego przejście w pobliżu sklepów i arkad, zauważyło sposób, w jaki odwracał głowę z boku na bok, kierując ją nieustannie ku otwartym drzwiom lub ludziom. Ruchy głowy nie zawsze były naturalne dla ślepca i to przyczyniało się do narastania mitu.
Alia wyglądała przez ukrytą szczelinę w murze Świątyni. Szukała w tym pokrytym bliznami obliczu daleko w dole jakiegokolwiek znaku — świadectwa tożsamości. Donoszono jej o każdej plotce.
Sądziła, że rozkaz pochwycenia Kaznodziei pozostanie tajemnicą, ale powrócił do niej jako plotka. Nawet wśród strażników ktoś nie zdołał zachować milczenia. Miała nadzieję, że usłuchają nowych rozkazów i nie pochwycą tej owiniętej w szatę postaci w jakimś publicznym miejscu, gdzie każdy mógłby to zobaczyć.
Nasycony kurzem upał wisiał nad placem. Młody przewodnik Kaznodziei naciągnął na nos skraj szaty, pozostawiając odkryte jedynie oczy i kawałek czoła. Osłona wybrzuszała się zarysem chwytowodu filtrfraka. Alia domyśliła się, że przyszli z pustyni. Gdzie się kryli?
Kaznodzieja nie miał żadnej osłony przed prażącym słońcem. Odrzucił nawet końcówkę chwytowodu filtrfraka. Nic nie chroniło jego twarzy przed oślepiającym blaskiem dnia i powietrzem drżącym od żaru, sprawiającymi, że bloki bruku na placu wydawały się rytmicznie falować.
Przy stopniach Świątyni stała grupka dziewięciu pielgrzymów oddających hołd przed opuszczeniem sanktuarium. Na ocienionym krańcu placu było jeszcze może z pięćdziesiąt osób, w większości wiernych poddających się rozmaitym rytuałom, narzuconym przez kapłaństwo. Pośród obserwatorów widać było pomocników kilku handlarzy, którzy nie sprzedali jeszcze tyle, by zwinąć interes na porę najgorszego upału.
Wyglądając przez szczelinę, Alia czuła morderczy upał i wiedziała, że wpadła w lukę między myśleniem a odczuwaniem w sposób, w jaki często zdarzało się to jej bratu. Pokusa zasięgnięcia rady wewnątrz siebie krążyła jej uparcie po głowie jak złowieszczy sęp nad wyczerpanym wędrowcem. Był w niej baron: lojalny, lecz zawsze gotów bawić się kosztem jej przerażenia, gdy racjonalny osąd zawodził, a rzeczy wokół traciły przynależność do przeszłości, teraźniejszości bądź przyszłości.
„A jeżeli to Paul jest na dole?” — zadała sobie pytanie.
— Absurd — powiedział głos z wewnątrz.
Nie mogła jednak wątpić w doniesienia o przemowach Kaznodziei. Herezja! Przerażała ją myśl, że Paul sam mógł burzyć konstrukcję stworzoną wokół swojego imienia.
Dlaczego nie?
Wróciła myślami do zjadliwych słów wypowiedzianych przez siebie na Radzie tego ranka, skierowanych do Irulany, która nalegała na przyjęcie strojów podarowanych przez ród Corrinów.
„Podarunki dla bliźniąt zostaną dokładnie zbadane, tak jak zawsze „- argumentowała Irulana.
„A jeśli stwierdzimy, że są nieszkodliwe?” — zapytała Alia.
W pewien sposób byłaby to najbardziej przerażająca ewentualność: stwierdzić, że dary nie niosą żadnego zagrożenia.
Wreszcie zdecydowali się przyjąć drogocenne stroje i przeszli do innego tematu: czy lady Jessika ma otrzymać stanowisko w Radzie? Alia zdołała odwlec głosowanie.
Myślała o tym ciągle, spoglądając w dół na Kaznodzieję.
Wszystko, co działo się teraz, podczas jej Regencji, wyglądało jak odwrotność postępu, który narzucili kiedyś tej planecie. Diuna symbolizowała niegdyś władzę absolutną pustyni. Moc ta materialnie zanikała, lecz stopniowo narastał jej mit. Pozostała pustynia — ocean obrzeżony ciernistymi krzewami, wielka planetarna Matka Pustynia, którą Fremeni wciąż nazywali Królową Nocy. Za kolczastymi zaroślami wyrosły łagodne, zielone wzgórza, opadające ku piaskom. Wszystkie były dziełem człowieka. Nawet najmniejsze zostały obsiane przez ludzi pracujących jak niezmordowane mrówki. Zieleń wzgórz przytłaczała tych, którzy wychowali się jak Alia w tradycji krainy, na którą cień rzucały wydmy. W jej myślach i w myślach wszystkich Fremenów pustynia-ocean wciąż trzymała Diunę w swym uścisku, który miał się nigdy nie rozluźnić. By ujrzeć pustynię, wystarczyło tylko zamknąć oczy.
Otwarte oczy widziały na jej skraju zieleniące się pagórki, błotnisty muł wyciągający zielone nibynóżki w stronę piasków — lecz pustynia pozostawała równie potężna jak zawsze.
Alia potrząsnęła głową i spojrzała na Kaznodzieję.
Wspiął się na pierwszy z układających się tarasami stopni przed Świątynią i zwrócił twarz ku prawie opustoszałemu placowi. Alia dotknęła guzika obok okna, który wzmacniał głosy z dołu. Poczuła falę litości dla siebie, oczami wyobraźni widząc, jak siedzi tu w samotności. Komu mogła ufać? Na Stilgarze można było jeszcze polegać, lecz on także został już naznaczony przez ślepca.
Читать дальше