— No dobrze: jaki stopień precyzji jest dla ciebie do przyjęcia, ojcze Orolo?
— Zgodzisz się, że głównym celem życia w zamkniętym matemie jest ograniczenie do minimum związków przyczynowo-skutkowych łączących nas ze światem extramuros?
— Społecznych. Kulturalnych. Nawet ekologicznych, zgoda. Ale przecież oddychamy tym samym powietrzem, słyszymy przejeżdżające za murem moby… Na czysto teorycznym poziomie nie może być mowy o separacji przyczynowej!
Orolo mówił dalej, jakby w ogóle mnie nie słyszał:
— Gdyby istniał inny wszechświat, całkowicie odcięty od naszego… Dwa wszechświaty, A i B, niepołączone absolutnie żadnymi więziami przyczyny i skutku. Czy czas w nich płynąłby tak samo?
— To pytanie nie ma sensu — odparłem po chwili zastanowienia.
— Zabawne… — mruknął lekko zirytowany Orolo. — Mnie się wydaje całkiem sensowne.
— To zależy od tego, jak chcesz mierzyć czas.
Fraa Orolo milczał.
— A właściwie od tego, czym jest czas.
Następne kilka minut zajęło mi podążanie ścieżkami kolejnych wyjaśnień, ale wszystkie kończyły się ślepo.
— Chyba muszę się odwołać do Bezmianu — powiedziałem w końcu. — Wybieram najprostszą odpowiedź, dla której nie znajduję kontrargumentów. A najprostsza odpowiedź brzmi: czas we wszechświatach A i B płynie niezależnie.
— Dlatego że są osobnymi dziedzinami przyczynowymi.
— Właśnie.
— A gdyby te dwa wszechświaty, równie wielkie, stare i złożone jak nasz, były całkowicie rozłączne poza jednym jedynym fotonem, który jakimś cudem pokonał dzielącą je pustkę? Czy to by wystarczyło, aby na wieczność zsynchronizować czas w A i B?
Westchnąłem ciężko, jak zawsze, kiedy zatrzaskiwała się na mnie któraś z zastawionych przez Orola pułapek.
— Albo inaczej… — ciągnął. — Czy jest możliwe, żeby między dwiema luźno połączonymi domenami istniało lekkie przesunięcie w czasie?
— Chcesz powiedzieć, że w rozmowie z mistrzem Flekiem próbowałeś ustalić, czy, kiedy po naszej stronie muru minęło dziesięć lat, extramuros nie upłynęło na przykład całe milenium?!
— Pytaniami nie mogłem chyba nikomu zaszkodzić — odparł.
Miałem wrażenie, że Orolo chce powiedzieć coś jeszcze, że ma na końcu języka jakąś krotochwilę. Uprzedziłem go:
— A ma to coś wspólnego z twoimi niesamowitymi historiami o wędrownym matemie dziesięciotysiącletnim?
Kiedy byliśmy jeszcze nieopierzonymi fidami, Orolo powiedział nam kiedyś, że znalazł w kronikach wzmiankę o tym, jak to gdzieś otworzyła się ze zgrzytem prastara brama i wyszli zza niej deklaranci, którzy twierdzili, że są obchodzącymi apert dziesięciotysięcznikami. Było to o tyle niedorzeczne, że deklaranci w znanej nam dziś formie istnieli wówczas dopiero od 3682 lat. Uznaliśmy więc, że opowiastka miała po prostu sprawdzić, czy przyswoiliśmy sobie lekcje historii. Ale mogła przecież mieć jakiś głębszy, ukryty sens.
— Przez dziesięć tysiącleci można sporo osiągnąć, jeśli człowiek się przyłoży do pracy — zauważył Orolo. — Na przykład znaleźć sposób na odcięcie wszystkich więzi przyczynowo-skutkowych ze światem extramuros.
— Bzdura. Przypisujesz decemilenarystom moce godne inkanterów.
— Ale gdyby ktoś faktycznie tego dokonał, jego matem stałby się odrębnym wszechświatem i czas płynąłby w nim innym rytmem. Odłączenie dziedziny przyczynowej stałoby się możliwe…
— Zgrabny eksperyment myślowy — przyznałem. — Doceniam to. I dziękuję za calcę. Proszę cię jednak, ojcze Orolo, powiedz, że nie spodziewasz się po otwarciu bram zobaczyć dowodów ODP.
— Najpilniej należy wypatrywać tego co niespodziewane.
* * *
— Czy w swoich wigwamach, namiotach, wysokościowcach czy gdzie tam mieszkacie…
— W przyczepach bez kół — wtrącił mistrz Quin. — Zazwyczaj.
— Doskonale. Czy macie w nich przedmioty, które myślą, choć nie są ludźmi?
— Mieliśmy, ale wyrzuciliśmy je, kiedy przestały działać.
— Umiesz czytać? Nie chodzi mi o odcyfrowywanie logotypu…
— Nikt już nie używa logotypu. Masz na myśli takie symbole jak na metce od bielizny, żeby nie używać wybielacza? Coś w tym guście?
— Nie mamy tu bielizny ani wybielaczy — odparł fraa Orolo. — Tylko zawoje, sznury i sfery.
Poklepał okrywający go zwój materiału, sznur, którym był przepasany, i kulę, na której siedział.
Quin wstał i wstrząsnął całym ciałem w taki sposób, że sfrunęła z niego kurtka. Nie był zbyt muskularny, ale za to żylasty od ciężkiej pracy. Wywrócił kurtkę na lewą stronę i pokazał nam wszyty przy kołnierzu pęk metek. Rozpoznałem logo firmy odzieżowej, zapamiętane sprzed dziesięciu lat, chociaż przez ten czas zostało trochę uproszczone. Pod spodem znajdowała się szachownica małych ruchomych obrazków.
— To są kinagramy — wyjaśnił Quin. — Wyparły logotyp.
Orolo, początkowo zaintrygowany, był wyraźnie rozczarowany widokiem kinagramów.
— Aha — powiedział uprzejmie. — Zwykłe pyerdy.
Ja się zawstydziłem, a Quin zdębiał i zaczął stopniowo czerwienieć, jakby celowo próbował się rozzłościć.
— Fraa Orolo miał co innego na myśli! — zapewniłem go pospiesznie. Próbowałem podkreślić swoje słowa chichotem, ale wyszło mi tylko zdławione prychnięcie. — To starorthyjskie słowo.
— Podejrzanie podobne do…
— Wiem! Fraa Orolo zapomniał o tym, jakie budzi skojarzenia. Chodziło mu o coś zupełnie innego.
— Niby o co?
Fraa Orolo był zafascynowany naszą wymianą zdań: rozmawialiśmy o nim w taki sposób, jakby wcale go tam nie było.
— Że kinagramy w gruncie rzeczy nie różnią się od logotypu.
— Ależ różnią się! Są niekompatybilne. — Quin nie był już taki czerwony jak przed chwilą. Odetchnął głęboko, zamyślił się na moment, w końcu wzruszył ramionami. — Ale rozumiem, o co ci chodzi. Równie dobrze mogliśmy zostać przy logotypie.
— Jak sądzisz, dlaczego w takim razie został wyparty? — zainteresował się Orolo.
— Chodziło o to, żeby ludzie, którzy wprowadzili kinagramy, mogli zwiększyć swój udział w rynku.
Orolo zmarszczył brwi, przetrawiając te słowa.
— To też brzmi jak pyerd.
— Żeby mogli na tym zarobić — wyjaśnił Quin.
— Rozumiem. Jak im się to udało?
— Utrudniali stosowanie logotypu i na każdym kroku promowali kinagramy.
— To irytujące. Dlaczego się nie zbuntowaliście?
— Bo z czasem daliśmy sobie wmówić, że kinagramy naprawdę są lepsze. Tak że w gruncie rzeczy chyba masz rację, to wszystko pyer…
— Mów śmiało. To nie jest złe słowo.
— Nie powiem. Nie wypada tak mówić tutaj, w takim miejscu.
— Jak sobie życzysz, mistrzu Quin.
— Na czym stanęliśmy? — spytał Quin i sam sobie odpowiedział: — Pytałeś, czy umiem czytać te zamrożone litery, którymi zapisuje się orthyjski.
Ruchem głowy wskazał mój arkusz, pomału ciemniejący od takiego właśnie pisma.
— Właśnie.
— Przeczytałbym je, gdybym musiał, bo rodzice kazali mi się ich uczyć. Ale na co dzień nie czytam, bo nie muszę. Co innego mój syn.
— Ojciec kazał mu się ich nauczyć? — domyślił się Orolo.
Quin uśmiechnął się.
— Otóż to.
— I teraz czyta książki?
— Bez przerwy.
— Ile ma lat?
To nie było pytanie z kwestionariusza.
— Jedenaście. I jeszcze nie spalili go na stosie — dodał Quin śmiertelnie poważnym tonem.
Nie byłem pewien, czy Orolo rozpozna żart. Kpinę. Nie dał nic po sobie poznać.
Читать дальше