O czterech filarach praesidium już wspomniałem. Na samym środku prezbiterium, na centralnej osi całego tumu, zwieszał się łańcuch z obciążnikiem. Sięgał tak wysoko w górę, w przestrzeń nad naszymi głowami, że jego punkt zaczepienia niknął w półmroku i pokładach kurzu.
Obciążnikiem była gruda szarego metalu o dziobatej powierzchni, jakby przeżarta przez robaki: żelazowo-niklowy meteoryt, liczący sobie cztery miliardy lat i zbudowany z tego samego materiału co jądro Arbre. Przez blisko dwadzieścia cztery godziny, jakie upłynęły od poprzedniego kwalifiku, zdążył zjechać tak nisko, że, wyciągnąwszy rękę, prawie można by go dotknąć. Zwykle obniżał się regularnie, w stałym tempie, ponieważ napędzał zegar, ale dwa razy na dobę — o świcie i o zachodzie słońca, kiedy dostarczał energii niezbędnej do otwarcia i zamknięcia Bramy Dziennej — opadał na tyle gwałtownie, że przypadkowi gapie rozbiegali się w popłochu.
Były jeszcze cztery inne, niezależnie poruszające się łańcuchy z obciążnikami. Mniej rzucały się w oczy, ponieważ nie zwisały w samym środku prezbiterium i wolniej się przemieszczały. Poruszały się po metalowych szynach przymocowanych do filarów. Ich obciążniki miały regularne kształty brył foremnych: sześcianu, ośmiościanu, dwunastościanu i dwudziestościanu. Zostały wykute z czarnego wulkanicznego kamienia, który pozyskano z klifów Ecby i przewieziono pociągiem lodowym przez biegun północny. Podnosiły się odrobinę przy każdym nakręceniu zegara. Sześcian opadał raz w roku i otwierał Bramę Roku, a ośmiościan raz na dziesięć lat i napędzał Bramę Dekady, oba więc znajdowały się w tej chwili dość wysoko na swoich prowadnicach. Dwunastościan i dwudziestościan dostarczały energii — odpowiednio — Bramom Stulecia i Milenium. Pierwszy z nich znajdował się w dziewięciu dziesiątych wysokości, drugi w około siedmiu dziesiątych. Wystarczyło więc rzucić na nie okiem, aby stwierdzić, że jest rok mniej więcej trzy tysiące sześćset osiemdziesiąty dziewiąty.
Znacznie wyżej w praesidium, w górnych obszarach chronotchłani (obszernej przestrzeni za tarczami, gdzie łączyły się wszystkie mechanizmy), znajdowała się hermetyczna kamienna komora, w której był zamknięty szósty obciążnik: kula szarego metalu, poruszająca się w górę i w dół po nagwintowanym pręcie. Kula napędzała zegar w tym czasie, kiedy my go nakręcaliśmy, poza tym zaś ruszyłaby z miejsca tylko wówczas, gdyby meteoryt opadł aż na posadzkę — czyli gdybyśmy nie odprawili certyfiku. Wówczas zegar powinien dla zaoszczędzenia energii odłączyć się od mechanizmu i przejść w stan hibernacji, w którym napędzany byłby tylko powolnym ruchem metalowej kuli — do czasu, aż znowu zostanie nakręcony. W przeszłości zdarzyło się to zaledwie kilkakrotnie — podczas każdej z trzech Łupieży oraz przy kilku wyjątkowych okazjach, kiedy wszyscy mieszkańcy koncentu ciężko zachorowali i nie byli w stanie odprawić certyfiku. Nikt nie wiedział, jak długo zegar działałby w takim trybie awaryjnym, ale powszechnie przypuszczano, że w grę wchodzi okres rzędu stu lat. Wiedzieliśmy, że funkcjonował w ten sposób po Trzeciej Łupieży, kiedy tysięcznicy zabarykadowali się w swoim skalnym gnieździe, a reszta koncentu przez siedem dziesięcioleci pozostawała niezamieszkana.
Wszystkie łańcuchy biegły w górę, w głąb chronotchłani, gdzie były zaczepione do obrotowych trzpieni połączonych przekładniami i wychwytami, za których czyszczenie i konserwację odpowiadali itowie. Główny łańcuch napędowy (ten biegnący pośrodku i obciążony meteorytem) łączył się ze skomplikowanym systemem przekładni i mechanizmów, sprytnie ukrytym we wnętrzu filarów i sięgającym aż do krypty pod naszymi nogami. Jedynym jego elementem widocznym dla nie-itów była szeroka, okrągła piasta, wyrastająca z podłogi prezbiterium i przywodząca na myśl ołtarz. Na wysokości barków dorosłego człowieka sterczały z niej cztery poziome kołki, każdy o długości około ośmiu stóp. W stosownym momencie nabożeństwa Jesry, Arsibalt, Lio i ja stanęliśmy przy końcach tych drągów i położyliśmy na nich ręce, po czym, gdy rozbrzmiał odpowiedni takt peanatemy, naparliśmy na nie całym ciężarem, jak marynarze, którzy obracając kabestan, podnoszą kotwicę. Kłopot w tym, że jedyną rzeczą, jaka się poruszyła, była moja prawa stopa: oderwała się od podłogi i ześliznęła kilka cali wstecz, zanim znalazła oparcie. Połączone siły naszej czwórki nie wystarczyły, żeby pokonać tarcie statyczne łożysk i kół zębatych dzielących nas od trzpienia setki stóp nad naszymi głowami, z którego zwisał łańcuch z meteorytem. Gdyby udało się go odblokować, utrzymalibyśmy go w ruchu, ale pierwsze poruszenie wymagało albo potężnego szarpnięcia (gdybyśmy chcieli posłużyć się tylko siłą fizyczną), albo (gdybyśmy woleli wykazać się sprytem) delikatnego potrząśnięcia, lekkiej wibracji. Różni praksycy rozwiązaliby ten problem na różne sposoby. My w Sauncie Edharze używaliśmy do tego naszych głosów.
Dawno, dawno temu, kiedy z czarnych skał Ecby wyrastały marmurowe kolumny Oritheny, codziennie przed południem wszyscy teorowie świata zbierali się pod wielką kopułą. Ich przywódca (najpierw Adrakhones, później Diax lub któryś z jego fidów) stawał na analemmie i czekał, aż snop światła z oculusa padnie prosto na niego, co następowało w samo południe. Dla uczczenia tej chwili teorowie śpiewali peanatemę ku czci Naszej Matki Hylaei, która przyniosła nam światło swojego ojca, Cnoüsa. Po zniszczeniu Oritheny ryt ten poszedł w zapomnienie, a ocalali teorowie rozproszyli się w Peregrynacji. Dopiero znacznie później, kiedy teorowie wycofali się do matemów, Saunta Cartas oparła na nim liturgię, praktykowaną później przez całą Starą Epokę Matemową. Podczas Rozproszenia do Nowych Peryklinów i następującej po nim Epoki Praksis ryt znowu wyszedł z użycia — ale tylko po to, by po Straszliwych Wypadkach i Rekonstrukcji wrócić do łask w nowej formie, w której jego osią stało się nakręcanie zegara.
Peanatema Hylaejska doczekała się tysięcy różnych wersji, gdyż każdy deklarant z zacięciem kompozytorskim musiał przynajmniej raz w życiu się do niej przymierzyć. Wszystkie wykorzystywały te same słowa i strukturę, ale między sobą różniły się tak bardzo, jak potrafią się różnić chmury. Najstarsze warianty były monofoniczne — czyli każdy głos śpiewał w nich tę samą nutę. W Sauncie Edharze śpiewaliśmy odmianę polifoniczną: rozpisaną na głosy prowadzące różne melodie, które splatając się i nakładając, tworzyły harmonijną całość. Jednorazowcy w zielonych szatach śpiewali tylko niektóre fragmenty; reszta głosów dobiegała zza ekranów. Zgodnie z tradycją najniższe tony wyśpiewywali tysięcznicy; mówiło się, że znają specjalne techniki rozluźniania strun głosowych — i ja w to wierzyłem, ponieważ w naszym matemie nikt nie umiał wydobyć z siebie takich basów, jakie podczas certyfiku płynęły zza przepierzenia milenarystów.
Peanatema zaczynała się bardzo prosto, ale później komplikowała się tak bardzo, że z trudem dawało się za nią nadążyć. Kiedy jeszcze mieliśmy organy, ich obsługa wymagała czterech organistów, którzy musieli grać jednocześnie rękami i nogami. W dawnych czasach ta część peanatemy symbolizowała poprzedzający Cnoüsa chaos nieuporządkowanej myśli. Kompozytor aż nadto dobrze zdawał sobie z tego sprawę, gdyż w tej fazie utworu ucho ludzkie gubiło się w kakofonii. A potem nagle na przestrzeni paru taktów wszystkie głosy łączyły się w jeden czysty ton (przypominało to trochę oglądanie jakiejś bryły geometrycznej, mającej na pierwszy rzut oka kompletnie przypadkowy kształt; wystarczyło ją jednak minimalnie obrócić, aby wszystkie płaszczyzny i wierzchołki ustawiły się we właściwy sposób i pozwoliły nam docenić, co naprawdę tworzą), który, rezonując w świetlistej studni, wprawiał cały tum w drżenie.
Читать дальше