— Zauważyliście pewnie, że ta sala ma dwa wyjścia — ciągnąłem. — Jedno po lewej stronie, obok posągu Deät, drugie po prawej, bliżej Hylaei. Taka konstrukcja symbolizuje rozbrat między kontynuatorami idei Deät, nazywanymi deolatrami, i zwolennikami Hylaei, którzy z początku nosili miano fizjologików. Jeżeli wyjdziecie lewymi drzwiami, znajdziecie się na zewnątrz i bez trudu traficie z powrotem do Bramy Roku; wielu naszych gości wybiera tę drogę, ponieważ uważają, że dalej w głębi matemu nie ma dla nich nic interesującego. Jeśli jednak razem ze mną wybierzecie drugie drzwi, wkroczycie na Drogę Hylaejską.
Dałem im kilka minut, żeby mogli swobodnie pokręcić się po komnacie i porobić fototypy, a potem przeszedłem przez drzwi po stronie Hylaei i wprowadziłem tych gości, którzy nie przybyli z pielgrzymką do Deät, do galerii. Zebrano w niej obrazy i inne dzieła sztuki powstałe w ciągu wieków, jakie upłynęły od śmierci Cnoüsa.
Galeria prowadziła do Komnaty Dioramy, prostokątnej, z kopulastym sufitem i latarnią z przezroczami, przez które wpadało mnóstwo światła i wyławiało z mroku freski. Naczelne miejsce w sali zajmowała makieta Oritheny. Wyjaśniłem, że ufundował ją Adrakhones, odkrywca Twierdzenia Adrakhonesa, w myśl którego kwadrat długości przeciwprostokątnej w trójkącie prostokątnym równy jest sumie kwadratów długości przyprostokątnych. Dla uczczenia jego pamięci posadzkę komnaty pokrywały liczne geometryczne dowody prawdziwości Twierdzenia. Każdy z nich dawało się rozgryźć, gdyby odpowiednio długo nad nim postać i się weń powpatrywać.
— Znajdujemy się w czasie obejmującym okres od roku dwa tysiące dziewięćsetnego do około dwa tysiące sześćsetnego przed Rekonstrukcją. Adrakhones uczynił z Oritheny ośrodek badań nad HŚT, Hylaejskim Światem Teorycznym, czyli tym wymiarem egzystencji, który objawił się Cnoüsowi. Na Ecbę napływali ludzie z całego świata. Jak widzicie, znajdują się tu jeszcze jedne drzwi wejściowe, prowadzące do sali wprost z zewnątrz. Symbolizują one tych, którzy wcześniej podążyli za Deät i przez jakiś czas obracali się wyłącznie wśród deolatrów, potem zaś zaczęli próbować pogodzić idee Deät z pomysłami adeptów Oritheny. Jednym udawało się to lepiej, innym gorzej.
Spojrzałem na slogów. W rotundzie zaprzątnęła ich najpierw dyskusja o rozmiarach pewnych szczegółów anatomicznych Cnoüsa (ukrytych zresztą pod fałdą szaty), a potem spór o to, która z kobiet bardziej im się podoba: Deät, klęcząca już w dogodnej pozycji, czy Hylaea, która właśnie zaczyna się rozbierać. Teraz zgromadzili się pod największym freskiem, przedstawiającym rozeźlonego mężczyznę z ciemną brodą, pędzącego po świątynnych schodach z grabiami w rękach, napawającego przerażeniem grupkę graczy w kości, w popłochu rozglądających się na wszystkie strony. Slogowie byli tym obrazem zachwyceni, a ponieważ do tej pory wydawali mi się raczej potulni i nieszkodliwi, podszedłem do nich i zacząłem tłumaczyć:
— To Diax. Słynął z dyscypliny umysłowej. Z biegiem czasu coraz bardziej niepokoił go napływ zalewających Orithenę entuzjastów, czyli ludzi, którzy inaczej od oritheńczyków pojmowali istotę liczb i próbowali nawet oddawać im cześć, co zakrawało na wariactwo. Pewnego dnia Diax wychodził akurat ze świątyni po odśpiewaniu peanatemy i zobaczył tych ludzi zajętych wróżeniem z kości. Tak się rozzłościł, że wyrwał ogrodnikowi grabie i wymachując nimi, przepędził entuzjastów ze świątyni. Od tamtej pory osobiście kierował Oritheną. Ukuł termin „teoryka”, a jego uczniowie i zwolennicy nazwali siebie „teorami”, aby odróżnić się od entuzjastów. Diax powiedział coś, co dla nas ma niezwykłą wagę: mianowicie że nie powinniśmy w coś wierzyć wyłącznie dlatego, że tego chcemy. Stwierdzenie to nazywamy dziś „Grabiami Diaksa” i często powtarzamy sobie w duchu, żeby uchronić się przed wpływem subiektywnych emocji na rozumowanie.
Moje wyjaśnienia okazały się zbyt długie dla slogów: stracili zainteresowanie po bójce na grabie i odwrócili się do mnie plecami. Zauważyłem, że jeden z nich — ten z ręką na temblaku — ma na plecach dziwną, jakby kościaną narośl, biegnącą wzdłuż kręgosłupa i wystającą kilka cali ponad kołnierz bluzy. Zwykle zakrywała ją odrzucona na plecy końcówka kaptura, ale kiedy się odwracał, zobaczyłem ją wyraźnie. Wyglądała jak element dodatkowego egzoszkieletu, doczepiony do tego prawdziwego. Na górze kończył się prostokątną płytką, mniejszą niż moja dłoń i ozdobioną kinagramem przedstawiającym schematycznie narysowaną dużą figurkę, która okłada pięścią drugą, mniejszą. Była to klamra rdzeniowa; Quin opowiadał o takich mnie i Orolowi. Domyślałem się, że to ona unieruchamia mu prawą rękę.
Fresk na suficie w głębi sali przedstawiał wybuch Ecby i zniszczenie świątyni. W kolejnych galeriach pomieszczono dzieła z okresu Peregrynacji; wydzielone wnęki poświęcono czterdziestu Pomniejszym Pielgrzymom i siedmiu Wielkim.
Trafiliśmy następnie do owalnej komnaty, przedstawiającej — w rzeźbach i freskach — Złoty Wiek Ethras. Na jednym końcu sali stał Protas, wpatrzony w namalowane na sklepieniu chmury. Drugim skrajem rządził jego nauczyciel Thelenes, przechadzający się po Płaszczyźnie w towarzystwie dyskutantów będących w różnym stopniu wzburzenia, upokorzenia, zauroczenia i oniemienia; dwaj ostatni trzymali się razem i pochylali głowy ku sobie, spiskując — to była zapowiedź procesu i rytualnej egzekucji Thelenesa. Na dużym fresku przedstawiającym miasto łatwo mi było wskazać świątynie deolatrów, wybudowane na najwyższym wzgórzu, w miejscu stracenia Thelenesa; peryklin — czyli tulący się do stóp wzgórza rynek; płaski teren na środku peryklinu, nazywany Płaszczyzną, na którym geometrzy kreślili w piasku rysunki i wdawali się w publiczne dysputy; porośnięte dzikim winem altanki na obrzeżach, w których cieniu teorowie nauczali fidów i od których wywodziła się nazwa suwin, oznaczająca „pod winoroślą”. Dla zakonnicy ten jeden moment wart był wszelkich związanych z wycieczką trudów.
Zmierzając ku drugiemu końcowi sali, mijaliśmy teorów stojących po prawicy generałów i cesarzy i w naturalny sposób zbliżaliśmy się do ostatniej z wielkich komnat Drogi Hylaejskiej, poświęconej chwale i wspaniałości Bazu, jego świątyń, kapitolu, murów, dróg, armii, biblioteki oraz (im bliżej podchodziliśmy, tym bardziej stawało się to oczywiste) jego arki. Od któregoś momentu miejsce doradców generałów i cesarzy na freskach coraz częściej zajmowali kapłani Arki Bazyjskiej, teorów zaś trzeba było szukać jako malutkich postaci daleko w tle, odpoczywających na schodach biblioteki albo wchodzących do kapitolu, by tam sączyć swoje mądrości do głuchych na nie uszu dostojników.
Freski przedstawiające Złupienie Bazu i spalenie biblioteki namalowano po dwóch stronach wyjścia: wąskiego, surowego łuku, który nie pasował do tego wnętrza i na dobrą sprawę mógłby ujść uwagi gości, gdyby nie stojący przy nim posąg saunty Cartas. Podtrzymywała ona w zgięciu łokcia kilka sfatygowanych, osmolonych książek, i oglądając się przez ramię, drugą ręką wskazywała drzwi. Za nimi znajdowała się wysoka sala o kamiennych ścianach, pozbawiona wszelkich ozdób i zawierająca tylko powietrze. Symbolizowała wycofanie się deklarantów do matemów i nadejście Starej Epoki Matemowej, której rozpoczęcie przypadło na rok minus tysiąc pięćset dwunasty.
Droga Hylaejska okrążała następnie klauzurę unarystów i kończyła się pomieszczeniem, w którym w przyszłości mogłyby się znaleźć eksponaty ilustrujące pojawienie się mistagogów, Odrodzenie, Epokę Praksis, może nawet Zwiastuny i Straszliwe Wypadki, ale najciekawszą część wystawy mieliśmy już za sobą i zwyczajowo w tym właśnie miejscu kończyło się zwiedzanie. Podziękowałem moim podopiecznym za przybycie, powiedziałem, że jeśli czują niedosyt i chcą się cofnąć do którejś sal, to mogą wrócić tą samą drogą, przypomniałem, że będą mile widzianymi gośćmi na uroczystej kolacji w Dziesiątą Noc, i obiecałem, że chętnie odpowiem na wszystkie pytania.
Читать дальше