Swój ostatni tydzień na Ziemi spędził w motelu na Przylądku Canaveral. Jego pożegnanie z Ziemią stało się przez to dość ponure, bowiem Canaveral pełnił rolę terytorium zamkniętego, zajmowanego głównie przez żandarmerię i personel obsługi. Ludzie ci nie odnosili się zbyt dobrze wobec „świętej pamięci nieodżałowanych”, jak nazywali czekających w kolejce na statek. Codzienne szaleństwo potwornie głośnych odlotów sprawiało, że jedni byli zalęknieni, inni urażeni, a wszyscy razem zupełnie głuchli. Każdemu po południu dzwoniło w uszach, a rozmawiając ze sobą wszyscy wiecznie pytali: „Co?” „Co?” „Co?” Aby sobie jakoś pomóc, większość stałego personelu nosiła zatyczki w uszach; w trakcie rozmowy pracownicy kuchni nagle stawiali naczynia na restauracyjnym stoliku, spoglądali na zegar, wyjmowali z kieszeni zatyczki, umieszczali je w uszach, a w chwilę potem rozlegał się głośny huk i startowała kolejna nośna rakieta „Nowa Energia” wraz z przyczepionymi do niej dwoma wahadłowcami, powodując taki hałas, że cały świat trząsł się w posadach. Natomiast „świętej pamięci nieodżałowani” wypadali wówczas na ulice i z rękoma przyciśniętymi do uszu patrzyli w górę na kolejny „wstępny pokaz” swego losu, wytrzeszczając bezmyślnie oczy, poruszeni widokiem wyrastającego nad Atlantykiem iście biblijnego słupa dymu i koniuszka rakiety. Miejscowi stali w miejscu i żuli gumę, spokojnie czekając, aż goście przestaną się podniecać. Zaledwie raz wykazali jakiekolwiek zainteresowanie — było to pewnego ranka, kiedy fale były wysokie i nadeszła nowina, że grupa nieproszonych gości dopłynęła do ogrodzenia otaczającego miasto i wycięła sobie drogę do wnętrza, gdzie jej członków zaczęły gonić siły bezpieczeństwa, ścigając ich aż do strefy odlotów. Mówiono, że start rakiety spalił niektórych z nich, co wystarczyło, aby stali mieszkańcy wyszli przed budynki i obserwowali odlatującą maszynę, jak gdyby słup dymu i ognia wyglądał tego dnia jakoś inaczej.
Wreszcie pewnego niedzielnego ranka przyszła kolej na Arta. Obudził się i ubrał w dostarczony mu, niezbyt dobrze dopasowany, kombinezon. Miał wrażenie, że śni. Jak w amoku wsiadł do ciężarówki wraz z drugim mężczyzną, który wyglądał na tak samo oszołomionego, a potem zawieziono ich do kompleksu startowego, gdzie potwierdzono ich tożsamość za pomocą analizy siatkówki, odcisku palca, głosu i po wyglądzie zewnętrznym. Następnie, zanim Art zdołał się zastanowić, co to wszystko znaczy, zaprowadzono go do windy. Krótkim tunelem dotarł do maleńkiego pokoiku, w którym znajdowało się osiem siedzeń podobnych do foteli dentystycznych; wszystkie zajęte były przez ludzi o szeroko rozwartych ze zdziwienia oczach. Na jednym z foteli usadzono także Arta, a później przywiązano go pasami; ktoś zamknął drzwi i niebawem pod stopami i pośladkami Art poczuł wibrujący ryk. Coś go zgniotło, wcisnęło w fotel i przestał czuć swoją wagę. Był już na orbicie.
Po chwili pilot odpiął pasy. Pasażerowie poszli w jego ślady, a następnie rzucili się do dwóch okienek, aby wyjrzeć na zewnątrz. Art ujrzał mroczną otchłań kosmosu, a na jej tle błękitną kulę, dokładnie taką samą, jaką widział wcześniej na zdjęciach, tyle że ta oddalała się lotem błyskawicy i coraz bardziej znikała z pola widzenia. Randolph wpatrzył się w plamę na niebieskiej kuli — zapewne Zachodnią Afrykę — i poczuł się dziwnie, jakby wielka fala mdłości przetoczyła się przez każdą komórkę jego ciała.
Właśnie powoli wracała Artowi chęć do życia i apetyt po bardzo długim okresie choroby kosmicznej, która w rzeczywistym świecie trwała całe trzy dni, kiedy nagle obok jego statku z impetem przeleciał jeden z kursowych wahadłowców, obróciwszy się uprzednio wokół Wenus i wyhamowawszy aerodynamicznie w orbitę Ziemia-Księżyc tylko na tyle, aby dostosować swą prędkość do małych promów. Art pamiętał, że w którymś momencie swej choroby kosmicznej wraz z innymi pasażerami przemieścił się do jednego z tych małych promów i kiedy nadszedł odpowiedni czas, ich statek wystartował w przestrzeń i ruszył w pogoń, aż dotarł do kursowego wahadłowca.
Jego przyspieszenie było jeszcze ostrzejsze niż start z Przylądka Canaveral, a kiedy się skończyło, Art zataczał się, miał zawroty głowy i znowu czuł mdłości. Pomyślał, że dłuższy pobyt w stanie nieważkości z pewnością go zabije i jęknął na samą myśl o tym. Na szczęście jednak w kursowym wahadłowcu znajdował się pierścień, który obracał się z odpowiednią prędkością, aby w niektórych pomieszczeniach stworzyć coś, co nazywano tu grawitacją marsjańską. Artowi przydzielono łóżko w centrum medycznym, zajmującym jedno z tych pomieszczeń i tam pozostawał przez pewien czas. W tym specyficznie lekkim, przypominającym marsjańskie, ciążeniu miał kłopoty z chodzeniem: stale niezdarnie podskakiwał, zataczał się na boki, wciąż czuł się obolały i kręciło mu się w głowie. Jednakże nawiedzały go jedynie nudności i był wdzięczny losowi, że nie kończą się wymiotami, nawet jeśli uczucie samo w sobie nie było zbyt przyjemne.
Kursowy wahadłowiec wydał się Artowi pojazdem o bardzo osobliwym wyglądzie. Z powodu częstego hamowania aerodynamicznego w atmosferach Ziemi, Wenus i Marsa, kształtem przypominał nieco rybę-młot. Pierścień z pomieszczeniami wirującymi umieszczony został blisko ogona statku, tuż przed sektorem napędowym i dokami promowymi. Pierścień stale się obracał i jeśli szło się z głową skierowaną ku środkowej linii statku, stopy wycelowane były w dół, w znajdujące się pod podłogą gwiazdy.
Po mniej więcej tygodniu lotu Art zaryzykował jeszcze jeden kontakt z nieważkością, ponieważ pierścień rotacyjny, w którym stale przebywał, pozbawiony był okien. Poszedł więc do jednej z komór transferowych, aby przedostać się z pierścienia wirującego do nierotacyjnych części statku; komory te znajdowały się na wąskim pierścieniu, który poruszał się wraz z pierścieniem grawitacyjnym, ale mogły zwalniać, aby się dopasować do reszty statku. Wyglądały niemal jak towarowe wagoniki windy i po obu stronach miały drzwi; kiedy weszło się do takiej komory i wcisnęło właściwy guzik, „wagonik” w ciągu kilku obrotów coraz bardziej zmniejszał prędkość, aż wreszcie się zatrzymywał. Wówczas otwierały się drugie drzwi i droga do pozostałej części statku była otwarta.
Art postanowił spróbować. Kiedy „wagonik” zwalniał, zaczął tracić wagę i miał wrażenie, że gardło poczęło mu się podnosić coraz wyżej. Do czasu aż rozsunęły się przeciwległe drzwi, był już straszliwie spocony i jakaś siła cisnęła go w sufit, gdzie zranił sobie nadgarstek, gdy usiłował ręką ochronić głowę przed uderzeniem. Czuł się fatalnie, ból walczył z mdłościami; niestety mdłości zwyciężały. Uderzył się jeszcze kilka razy, zanim zdołał się dostać do tablicy kontrolnej i wcisnąć odpowiedni guzik, a potem zmusić się do jeszcze jednego ruchu i wrócić do pierścienia grawitacyjnego. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, z powrotem osiadł łagodnie na podłodze, a po minucie wróciło „marsjańskie” ciążenie i otworzyły się ponownie drzwi, którymi przyszedł. Podskoczył ku nim z wdzięcznością, czując już tylko ból stłuczonego nadgarstka. Przyszło mu do głowy, że mdłości są o wiele bardziej nieprzyjemne niż ból, przynajmniej niż ból do pewnego poziomu. Od tego czasu do końca podróży pozostało mu oglądanie zewnętrznej przestrzeni jedynie na ekranach monitorów.
Nie był w tym zresztą osamotniony. Większość pasażerów i cała załoga spędzali większość czasu w pierścieniu grawitacyjnym, dość z tego powodu zatłoczonym, niczym przepełniony hotel, którego prawie wszyscy stali goście zdecydowali się przebywać dnie i noce w restauracji i barze. Przed odlotem z Ziemi Art widział filmy i czytał opowieści o wahadłowcach kursowych i sądził wówczas, że taki wahadłowiec przypomina coś w rodzaju latającego Monte Carlo, którego pasażerowie zachowują się jak znudzeni bogacze; tego typu prom był nawet miejscem akcji jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Okazało się jednak, że statek Randolpha — o nazwie „Ganesh” — wcale nie był podobny do tego z filmu. Ponieważ od dłuższego już czasu latał po Układzie Słonecznym i zawsze na jego pokładzie znajdowała się maksymalna ilość pasażerów, jego pomieszczenia coraz bardziej niszczały, a gdyby ograniczyć się do pierścienia rotacyjnego, wydawał się również bardzo mały — o wiele mniejszy niż którykolwiek ze statków pokazywanych w opowieściach o Aresie. Prawda była taka, że pierwsza setka kolonistów mieszkała w przestrzeni pięć razy większej niż powierzchnia tegoż pierścienia, a w dodatku „Ganesh” niósł na swoim pokładzie pięciuset pasażerów, a nie stu.
Читать дальше