— A może chce utrzymać wzrost Praxis na poziomie dziesięciu procent rocznie — dorzucił George — niezależnie od tego, czy świat jest pełny czy nie.
Sam i Max pokiwali głowami, ale Elizabeth wyglądała na zirytowaną.
— A może po prostu chce ocalić świat! — powiedziała podniesionym głosem.
— Na pewno — przytaknął ironicznie Sam, a Max i George zachichotali.
— Hm, a może… może założył w tym pokoju podsłuch, co? — mruknął Art. Jego stwierdzenie ucięło rozmowę.
Mijały kolejne dni, bliźniaczo podobne do pierwszego. Siedmioro przybyszów codziennie siadywało w salce konferencyjnej, a Fort krążył po pomieszczeniu i przemawiał przez całe ranki, czasami w sposób logiczny i zrozumiały, a czasami wręcz przeciwnie. Pewnego ranka przez trzy godziny perorował na temat feudalizmu: że był to najbardziej klarowny politycznie wyraz dynamiki dominacji rzędu naczelnych, że tak naprawdę nigdy nie zniknął, że ponadnarodowy kapitalizm to oczywisty feudalizm, że światowa arystokracja ekonomiczna musi się dowiedzieć, w jaki sposób dopasować stały wzrost produkcji do stanu niezawodnej stabilności modelu feudalnego. Innego ranka znów mówił o kalorycznej teorii wartości zwanej ekoekonomią, podobno wypracowanej przez wczesnych osadników marsjańskich. Sam i Max reagowali na te wiadomości przewracając oczyma, a Fort monotonnie kontynuował wykład o równaniach Taniejewa i Tokariewej, gryzmoląc coś nieczytelnie na tablicy w rogu.
Jednak po kilku dniach od ich przylotu wszystko się zmieniło, ponieważ z południa nadeszła duża fala. Fort zawiesił spotkania z gośćmi i spędzał całe dni surfując na desce albo ślizgając się ponad falami w kombinezonie lotniarza — lekkim stroju z szerokimi skrzydłami, o giętkiej strukturze i z systemem sztucznej stateczności i sterowania; system ten reagował na ruchy mięśni lecącego i wprawnemu śmiałkowi umożliwiał wykonanie półsztywnych powietrznych układów zapewniających kontrolowane ewolucje. W górze przyłączała się do Forta większość młodych stypendystów. Opadali nad wodę niczym flotylla Ikarów, a następnie — gdy już, już mieli uderzyć w jej taflę — wzlatywali szybko w górę na prądach powietrznych, wytworzonych przez łamiące się fale i surfowali w powietrzu, jak pelikany, prawdziwi „wynalazcy” tego sportu.
Art również przychodził na plażę i pływał na desce, ciesząc się wodą, która była dość zimna, ale nie na tyle, by niezbędny był strój nurka. Zbliżał się do fal, na których surfowała Joyce i gawędził z nią między kolejnymi ślizgami. Dowiedział się od niej między innymi, że starzy pracownicy kuchni to dobrzy przyjaciele Forta, a zarazem jego współpracownicy z pierwszych lat świetności Praxis. Młodzi stypendyści mówili o nich „Osiemnastka Nieśmiertelnych”. Niektórzy spośród tych osiemnaściorga mieszkali w tutejszym obozie, inni natomiast przylatywali na systematycznie organizowane narady, podczas których omawiano rozmaite problemy i radzili aktualnym szefom Praxis w kwestii polityki konsorcjum; prowadzili też seminaria i lekcje, a poza tym uprawiali popularne sporty wodne. Ci, którzy tego nie lubili, pracowali w ogrodach.
Randolph przyjrzał się bacznie tym ogrodnikom podczas swoich powrotów z plaży do osiedla. Pracowali niespiesznie, jakby w zwolnionym tempie i przez cały czas rozmawiali. Można było odnieść wrażenie, że głównym zadaniem, jakie postawili przed sobą, było zrywanie owoców z mocno przyciętych karłowatych jabłonek.
Po kilku dniach duża południowa fala opadła i Fort ponownie zebrał grupę Arta. Kolejny temat zajęć brzmiał: „Możliwości pełnoświatowego biznesu” i Art zaczynał rozumieć, dlaczego jego samego i sześcioro jego towarzyszy wybrano do uczestnictwa w tym seminarium — Amy i George zajmowali się antykoncepcją, Sam i Max — projektowaniem przemysłowym, Sally i Elizabeth — technologią rolnictwa, a on sam wykorzystaniem odpadów. W gruncie rzeczy więc cała siódemka pracowała już wcześniej w swego rodzaju „biznesach pełnoświatowych” i w popołudniowych grach naprawdę dobrze im szło projektowanie w nowych tego typu dziedzinach.
Któregoś dnia Fort zaproponował następną grę: mieli rozwiązać problemy pełnego świata poprzez powrót do świata pustego. Punktem wyjścia miało być założenie, że wywołują zarazę, uśmiercając w ten sposób wszystkich ludzi na świecie, poza tymi którzy poddali się kuracji gerontologicznej. „Jakie widzicie «za» i «przeciw» takiego działania?” — skonkretyzował na koniec zadanie Fort.
Skonsternowani wpatrzyli się w ekrany swoich komputerów. Elizabeth otwarcie oświadczyła, że nie będzie uczestniczyć w grze opartej na takim potwornym założeniu.
— Rzeczywiście, pomysł jest potworny — zgodził się z nią Fort. — Ale taka sytuacja nie jest niemożliwa. Zrozumcie, słyszałem różne głosy na ten temat… Rozmowy w różnych kręgach. Na przykład… przywódcy dużych ponadnarodowych konsorcjów organizują rozmaite dyskusje. Czasem zdarzają się kłótnie. Można tam usłyszeć wiele — przedstawianych poważnie — pomysłów, dotyczących eliminacji czynnika ludzkiego, włącznie z takimi jak ten. Wszyscy je odrzucają, po czym ktoś zmienia temat. Wszakże nikt nie twierdzi, że nie są technicznie możliwe. A niektórzy nawet wydają się sądzić, iż rozwiązaliby w ten sposób pewne problemy, z którymi inaczej nie można sobie poradzić.
Przygnębieni członkowie grupy przez długą chwilę rozważali w myślach sens tej koncepcji. Wreszcie Art zasugerował, że w takim przypadku zabrakłoby pracowników rolnictwa.
Fort wyjrzał na ocean.
— To jest podstawowy problem tego typu działania — odparł zamyślony. — Jeśli zaczniesz robić coś takiego, trudno znaleźć punkt, w którym wszyscy zgodnie uznają, że już można przerwać, że wystarczy… Kontynuujmy, bardzo proszę.
Kontynuowali więc, choć nie czuli się na tym polu zbyt pewnie. Grali w grę pod nazwą „Redukcja populacji” i biorąc pod uwagę alternatywę, którą dopiero co rozważali, trzeba przyznać, że pracowali nad tą kwestią z niemałą intensywnością. Każde z nich przyjęło rolę Władcy Świata, jak to określił Fort, i nakreślało swoje plany dość szczegółowo.
Kiedy nadeszła kolej Arta, powiedział:
— Dałbym każdemu spośród żyjących prawo do spłodzenia i wychowania trzech czwartych dziecka.
Wszyscy się roześmiali, także Fort. Art jednak nie żartował. Wyjaśnił, że każda para rodziców miałaby w ten sposób prawo do utrzymania jednego dziecka i połowy drugiego; posiadając jedno mogliby sprzedać swe prawo do połowy drugiego lub zorganizować sobie kupno brakującej połówki od jakiejś innej pary i mieć dwójkę dzieci. Ceny połówek zmieniałyby się w klasycznym wzorcu „popyt-podaż”. Społeczne konsekwencje takiego posunięcia byłyby pozytywne: ludzie, którzy chcieliby mieć dodatkowe dzieci, musieliby za nie zapłacić, toteż ci, którzy nie posiadaliby odpowiedniego dochodu na utrzymanie jednego, otrzymywaliby wsparcie finansowe na wychowanie tego jedynego, na które się zdecydowali. Gdyby dzięki tej polityce populacje zmniejszyły się wystarczająco skutecznie, Władca Świata mógłby rozważyć zmianę tego prawa na posiadanie jednego dziecka na osobę, co byłoby bliskie stanowi równowagi demograficznej; biorąc jednakże pod uwagę istniejące kuracje przedłużające życie, limit „trzy czwarte” musiałby trwać przez bardzo długi czas.
Kiedy Art skończył szczegółowe omówienie swojej koncepcji, podniósł wzrok znad notatek, zapisanych na ekranie komputera. Wszyscy patrzyli na niego z ciekawością.
— Trzy czwarte dziecka — powtórzył z uśmiechem Fort i członkowie grupy również się roześmiali. — Podoba mi się ta koncepcja. — Śmiech ucichł. — Dzięki niej ludzkie życie miałoby pewną wartość pieniężną… na otwartym rynku. Do tej pory wszelkie próby w tej materii należy uznać za, w najlepszym razie, dość kiepskie. Dochód życiowy, koszty utrzymania i tym podobne… — Starzec westchnął i potrząsnął głową. — Prawda jest taka, że ekonomiści nas oszukują. Bowiem wartości, w gruncie rzeczy, nie można obliczyć za pomocą rachunku ekonomicznego. Ale ten pomysł naprawdę mi się podoba. Zatem sprawdźmy, czy uda się nam oszacować, jakiego rzędu powinna być cena połówki dziecka. Jestem pewien, że natychmiast pojawiliby się spekulanci i pośrednicy, cały aparat rynku.
Читать дальше