Pierwszego armaniaka przynoszą nad Belgią, gdy naddźwiękowy samolot pnie się stromo na swoje przelotowe trzydzieści trzy kilometry. Nie jest to trunek, który by kiedykolwiek przyszedł Vishramowi do głowy, on specjalizuje się w wódce. Ale teraz pomyślał, że dobrze pasuje do postaci, jaką tu odgrywa. Na tle nieba barwy indygo rozmawiają z Marianną Fusco o swoich dzieciństwach, jej spędzonym w gigantycznej rodzinie powiązanej pierwszymi i powtórnymi ożenkami — konstelacji rodzinnej, jak to nazywa, jego — w burżuazyjnym varanaskim patriarchacie. To emergentne społeczne rozwarstwienie wydaje jej się fascynujące — Anglicy zawsze tak mają. Od wieków właśnie to uwielbiają w indyjskiej kulturze i literaturze. Poczucie winy i dreszczyk naprawdę porządnego systemu klasowego.
— Moja rodzina jest dość zamożna. — Bardziej to ograj. — Ale nie Bramini. To znaczy, nie przez duże „B”. Ojciec jest kszatriją, na swój sposób całkiem pobożnym. Grzebanie w DNA byłoby bluźnierstwem.
Dwa następne armaniaki i rozmowa osuwa się w drzemkę. Vishram, na rozłożonym luksusowo fotelu, podciąga lotniczy koc pod brodę. Wyobraża sobie niemal kosmiczny chłód za nanowęglową ścianką. Marianna, pod swoim kocem, przysuwa się do niego. Jest ciepła, jest o wiele za blisko i oddycha równo z nim.
Manewr numer sześć. Gdzieś nad Iranem obejmuje dłonią jej pierś. Przysuwa się jeszcze bardziej. Całują się. Armaniakowe języki. Wierci się i przybliża jeszcze. Wysuwa jej piersi z białej, elastycznej bluzki. Marianna Fusco ma wokół sterczących jak pociski sutków duże otoczki, pokryte gęsią skórką porów. Podciąga swoją wygodną, choć biznesową spódnicę, gdy jeździec fali uderzeniowej osiąga 3,6 Macha. Liże je i próbuje wsunąć w nią palec, ona jednak przechwytuje go i kieruje do drugiej, napiętej dziurki. Stęka cichutko, nasuwa mu się na palec aż do nasady i zręcznie odpina mu suwak. Ciężki penis Vishrama wyskakuje w przerwę między fotelami. Marianna Fusco pociera żołądź kciukiem. Vishram Ray, starając się, żeby nie usłyszała go stewardesa, pociera palcem łechtaczkę.
— Kurwa — szepcze ona. — Kręć. Kręć, kurwa.
Przerzuca przez niego nogę, napiera mocniej na palec. Sutra na trzydziestu trzech kilometrach. W jednej czwartej drogi na orbitę Vishram Ray ostrożnie szczytuje w serwetkę Raja Class Bharat Air. Marianna Fusco ma w ustach pół lotniczej poduszki i wydaje z siebie stłumione pomiaukiwania. Vishram kładzie się na plecach, czując pod sobą każdy centymetr pułapu samolotu. Właśnie trafił do najbardziej ekskluzywnego klubu na świecie — Klubu Trzydziestotrzytysięczników.
Doprowadzają się do porządku w łazience, osobno, chichocząc niepohamowanie przy każdym spojrzeniu. Poprawiają ubrania, trzeźwo wracają na miejsca i zaraz potem słyszą zmianę tonu silników — naddźwiękowiec zaczyna opadać na Nizinę Hindustańską, nurkując jak płonący meteor.
* * *
Czeka na nią po drugiej stronie kontroli celnej. Podziwia krój jej ubrania i to, jak jej wzrost i zdecydowany chód wyróżniają ją spomiędzy Bharatczyków. Wie, że nie nastąpią żadne telefony, mejle ani ciągi dalsze. Ściśle profesjonalna relacja.
— Może cię podrzucę? — pyta. — Ojciec na pewno wysłał po mnie samochód… wiem, że to obciach, ale on jest w takich sprawach staromodny. Nie ma problemu, żebym cię podwiózł do hotelu.
— Dzięki — odpowiada Marianna Fusco. — Nie podobają mi się te taksówki.
Limuzynę nietrudno wypatrzyć. Szofer zatknął nawet na błotnikach małe flagi z logo Ray Power. Bez zmrużenia oka bierze torbę Marianny Fusco, pakuje ją do bagażnika i odgania stadko żebraków i badmaśiów. Vishram czuje się ogłuszony przez parę sekund upału pomiędzy lotniskiem a klimatyzowanym autem. Za długo siedział w chłodnym klimacie. I zapomniał ten zapach, jak popioły róż. Samochód wjeżdża w ścianę koloru i dźwięku. Vishram czuje skwar, ciepło ciał, tłustą węglowodorową sadzę na szybach. Ludzie. Nigdy niewysychająca rzeka twarzy. Ciała. Odkrywa nowe uczucie, które trochę przypomina znajomą tęsknotę za domem, ale wyraża się przez okropną, przyziemną nędzę ludzi tłoczących się w tle tych bulwarów. Ojczyźniane mdłości. Nostalgiczna zgroza.
— Jesteśmy blisko ronda Sarkhand, prawda? — pyta Vishram w hindi. — Chciałbym je zobaczyć.
Szofer kiwa głową i skręca w prawo w najbliższą przecznicę.
— Gdzie jedziemy? — pyta Marianna Fusco.
— W miejsce, o którym będziesz mogła opowiadać swojej konstelacji rodzinnej.
Główną drogę przegradzają policyjne barierki, kierowca jedzie więc znaną sobie trasą przez kręte jak jelito boczne uliczki i wypada z nich prosto w środek zamieszek. Wdeptuje hamulec. Przez maskę koziołkuje młody chłopak. Zbiera się, bardziej oszołomiony niż ranny, pulchny już-nie-nastolatek z wiechciem świętego wąsa, uderzenie zatrzęsło za to samochodem i jego pasażerami. Uwaga tłumu natychmiast przenosi się z pstrokatej figury Hanumana pod betonowym ćhatri na auto. Ręce bębnią w maskę, dach, drzwi. Kołyszą zawieszeniem. Tłum widzi wielkiego mercedesa, przyciemniane szyby, flagi jakiejś firmy — sprzymierzeńca sił, które chcą zniszczyć ich święte miejsce i wybudować na nim stację metra.
Szofer pospiesznie wrzuca wsteczny, pali gumy, cofając się w zaułek pod transparenty suszącego się prania i chwiejne drewniane balkony. W powietrzu fruwają cegły, odbijają się od karoserii. Kiedy przednia szyba nagle rozgwieżdżą się białą pajęczyną, Marianna Fusco wydaje krótki okrzyk. Kierowca, wpatrzony w obraz wstecznej kamery, przeciska się autem między dwoma bambusowymi rusztowaniami. Młodzi karsevakowie gonią go, waląc w blachy swoimi lathi i wykrzykując przekleństwa pod adresem bezbożnych Ranów i ich demonicznych, muzułmańskich propagandzistów. Wymachują urwanymi firmowymi flagami. W tych zaułkach wystarczy jeden koktajl Mołotowa i nie żyją setki ludzi, myśli Vishram. Kierowcy udaje się jednak przedostać do punktu wejścia, znaleźć chwilową lukę w rwącym potoku pojazdów i wcisnąć się w nią tyłem. Furgonetki, autobusy, motorowery stają jak wryte. Szofer zakręca na ręcznym. Święci młodziankowie pędzą za nimi, prześlizgując się między fatfatami i japońskimi pikapami ozdobionymi hinduską ikonografią. Prześlizgują się, biegną, zbliżają się. Kierowca rozkłada ręce w desperacji. W tym korku nic się nie da zrobić. Oglądając się przez ramię, Vishram może odczytać napisy na znaczkach, które sobie poprzypinali. Wtem Marianna Fusco krzyczy „O Jezus Maria!”, a samochód staje na tyle raptownie, by Vishram uderzył czubkiem nosa w oparcie fotela kierowcy. Przez łzy, oszołomiony, widzi przed sobą opadającego z nieba stalowego demona: Rawanę-pożeracza, pana demonów, przysiadającego na hydraulicznie amortyzowanych tytanowych udach, z rozłożonymi wachlarzowato dziesięcioma ostrzami. Maleńka główka modliszki patrzy wprost na niego, rozkładając dentystyczny arsenał nasadek i czujników. I znów skacze. Vishram czuje, jak zbrojne w pazury stopy rysują dach limuzyny.
Odwraca się, patrzy w tylną szybę: robot ląduje za przystankiem autobusowym. Ruch zamiera, karsevakowie rozpierzchają się jak kozy. Stwór kroczy ulicą, węsząc wokół lufami gatlingów. Na pancerzu ma gwiaździsty sztandar. Amerykański robot bojowy.
— Co to, kur…?
Rozpętali wojnę, kiedy był na imigracji. Kierowca wskazuje coś po drugiej stronie skrzyżowania, na ulicy pełnej neonowych wystaw i świecących parasolek. Mężczyzna w ciemnym, kosztownym ubraniu wykrzykuje obelgi pod adresem oddalającej się maszyny. Za nim leży rozcięty na dwa filety terenowy mercedes. Facet podnosi odłamki elektroniki i metalu, ciska nimi za robotem.
Читать дальше