— Dalej nie ro…
— Sahib — rzuca szofer, ruszając. — Tak długo pana nie było, że zapomniał pan, jak wygląda Varanasi?
* * *
Reszta drogi do hotelu Marianny Fusco upływa w ponurej ciszy. Dziękuje mu uprzejmie, radźputański portier salutuje i unosi jej torbę. Wchodzi po schodach, nie oglądając się.
Czyli marne szanse na powtórkowy numerek.
Poobijana limuzyna skręca w osłoniętą drzewami asioka bramę pomiędzy sklepem z częściami samochodowymi a szkołą informatyczną. Od razu znajduje się w innym świecie. W Indiach pierwszą rzeczą, jaką dają ci pieniądze, jest spokój. Ryk ulicy cichnie do pulsu. Szaleństwo miasta zostaje odgrodzone.
Na powitanie powracającego syna marnotrawnego służba oświetliła cały podjazd naftowymi pochodniami. Bębniarze pozdrawiają Vishrama tuszem i eskortują limuzynę, a oto dom: wielki, dumny i niewiarygodnie biały w świetle reflektorów. Vishram czuje, jak do oczu napływają mu nieproszone łzy. Żyjąc pod tym dachem, zawsze wstydził się przyznać, że mieszka w pałacu, krzywiąc się na jego kolumny, frontony, szeroki portyk ocieniony wiciokrzewem i hibiskusem, tę cholerną biel, czyściutkie marmurowe wnętrza, stare dziwaczne, pornograficzne drewniane rzeźby oraz malowane po nepalsku sufity. Rodzina kupców zbudowała go w czasach Radźu, w stylu mającym przypominać im rodzinne strony. Nazwali go Shanker Mahal. Teraz ta nastoletnia wzgarda, zażenowanie własnym uprzywilejowaniem znika — wysiada, a dom wita go znajomymi zapachami kurzu, miodli indyjskich, piżmowym aromatem azalii i delikatnym smrodkiem kanalizacji, która nigdy za dobrze nie działała.
Oczekują go na stopniach. Najniżej stary Shastri, z rękoma już złożonymi w namaste. Po jego bokach służba domowa, kobiety po lewej, mężczyźni po prawej. Wciąż jest z nimi Ram Das, szacowny ogrodnik, wiekowy, ale jak zawsze pełen zapału — Vishram w to nie wątpi — do swojej nieustającej wojny z małpami. Na środkowym poziomie bracia Vishrama. Najstarszy Ramesh wydaje się wyższy i chudszy niż ostatnio, jakby grawitacja astronomicznych obiektów, które studiuje, wyciągała go ku niebu. Nadal brakuje jakiejś znaczącej kobiety. Nawet w Glasgow Vishram słyszał, jak indyjska diaspora plotkuje o jego weekendowych wypadach do Bangkoku. Obok brat — chodzący ideał, Govind. Doskonały garnitur doskonała żona doskonała para bliźniąt-dziedziców, Runu i Satish. Vishram dostrzega gromadzącą się w talii brata oponę tłuszczu. U boku ma prześliczną DiDi, dawną prezenterkę telewizji śniadaniowej, obecnie żonę-trofeum. Po drugiej stronie aja piastuje najnowszego członka rodu. Dziewczynkę. Jak przystało na rok 2047. Vishram grucha i śmieje się do małej Priyi, ale coś w niej sugeruje mu, że jest Braminką. Coś pierwotnego, coś z feromonami, coś nie tak z chemią.
Matka zajmuje najwyższy stopień; jak zawsze szczycąca się swą uległością — tak właśnie pamięta ją Vishram. Cień pomiędzy kolumnami. Ojca nie ma.
— A gdzie Dadadzi? — pyta.
— Spotka się z nami jutro w gabinecie — odpowiada matka. Tylko tyle.
— Wiesz, o co chodzi? — pyta Vishram Ramesha, kiedy kończą się powitania, płacze i wszystkie „ja nie mogę, aleś ty wyrósł”.
Ramesh kręci głową, Shastri tymczasem kiwa palcem na portiera, żeby zaniósł walizkę Vishrama do pokoju. Vishram nie ma ochoty tłumaczyć się ze stanu limuzyny, więc wymawia się zmianą stref czasowych i idzie się położyć. Spodziewał się, że dostanie swój stary pokój, portier prowadzi go jednak do sypialni dla gości po wschodniej stronie domu. Jest urażony, że traktuje się go jak obcego, jak gościa. Potem jednak, rozkładając swoje nieliczne rzeczy w ogromnych mahoniowych szafach i komodach, cieszy się, że przedmioty z dzieciństwa nie obserwują go, powracającego z życia poza nimi. Ściągnęłyby go z powrotem, znów uczyniły nastolatkiem. Stare domiszcze nigdy nie dorobiło się wartej złamanego grosza klimatyzacji, kładzie się więc nago na prześcieradle, zbrzydzony żarem, wypatrując twarzy w wymalowanej na suficie roślinności, słuchając szelestów małpich łapek w pnączach za oknem. Leży tak, na skraju snu, ześlizgując się w nieświadomość i budząc raptownie, kiedy z miasta wokół przebija się jakiś na wpół zapomniany odgłos. W końcu poddaje się i wychodzi nago na żeliwny balkon. Skórę oprósza mu powietrze i perfumy miasta Śiwy. Nad zamglonym, żółtawym miejskim horyzontem migoczą grona samolotowych światełek. Żołnierze, którzy latają w nocy. Próbuje sobie wyobrazić wojnę. Ganiające po zaułkach roboty do zabijania, awatary Kali z tytanowymi ostrzami we wszystkich czterech rękach. Nadlatujące znad Gangesu i ostrzeliwujące ziemię helikoptery szturmowe aeai, pilotowane przez wojowników siedzących na drugim końcu Ziemi. Amerykańscy sojusznicy Awadhu walczą nowocześnie, żaden żołnierz nie rusza się z domu, nie zobaczysz ani jednego czarnego worka. Zabijają z innego kontynentu. Obawia się, że ta dziwna scena widziana dziś na ulicy jest prorocza. Ranowie nie mają już zbyt wielkiego pola do manewru między wodą a fundamentalistami.
Skrzypnięcie żwiru, jakiś ruch na siwym trawniku. Spomiędzy rzucanych przez nocne jaśminy księżycowych cieni wyłania się Ram Das. Vishram zamiera na balkonie. Kolejna zachodnia idea, do której się przyzwyczaił: swobodna nagość. Ram Das wychodzi na przystrzyżony trawnik, unosi dhoti i sika, pod leniwym indyjskim księżycem, przechylonym, jak święty łuk boga Agniego. Otrzepuje się, odwraca i powoli kiwa głową Vishramowi, na powitanie i pozdrowienie. Idzie. Gdzieś krzyczy paw.
Nareszcie w domu.
CZĘŚĆ II
SAD ĆID EKAM BRAHMA
Od pół godziny Vishram Ray nie może już się przechwalać, że nigdy w życiu nie posiadał garnituru. Zawsze rozumiał, że kiedyś może być mu potrzebny, i to bardzo, więc pewna rodzina chińskich krawców w Varanasi miała zestaw jego wymiarów oraz wybór materiału, kroju, podszewki i wzorów dwóch koszul. Teraz, siedząc za tekowym stołem w sali posiedzeń zarządu, ma ten garnitur na sobie. Pół godziny temu przywiózł go do Shanker Mahal kurier rowerowy. Vishram jeszcze poprawiał kołnierzyk i mankiety, gdy pod schody podjechała flotylla samochodów. Teraz zaś siedzi na dwudziestym piętrze wieżowca Ray Power — Varanasi jest brudnobrązową plamą u jego stóp, Ganges odległym zawijasem spatynowanego srebra i dalej nikt mu nie chce powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi.
Ci Chińczycy naprawdę znają się na krawiectwie. Kołnierzyk leży idealnie. Prawie nie widać szwów.
Drzwi sali się otwierają. Gęsiego wchodzą korporacyjni prawnicy. Vishram Ray zastanawia się, jakim rzeczownikiem zbiorowym określa się takie stado prawników. Dywizja pazerna? Ostatnia w szeregu jest Marianna Fusco. Vishram Ray czuje, że opada mu szczęka. Marianna Fusco rzuca mu najwęższy z uśmiechów, z pewnością nie taki, jakiego można by się spodziewać po kimś, z kim: a) pieprzyłeś się w pierwszej klasie, b) uciekałeś z ulicznych zamieszek, i siada naprzeciwko niego. Vishram wyciąga pod stołem palmera i wstukuje niewidzialny tekst. CO TY TU, KURNA, ROBISZ?
Asystenci otwierają podwójne drzwi, żeby wpuścić z kolei członków zarządu.
MÓWIŁAM, ŻE CHODZI O RODZINNY BIZNES.
Dla Vishrama wiadomość Marianny niemal unosi się nad jej cyckami. Ma na sobie ten świetny i niezmiernie praktyczny kostium.
Ale on też nie wypadł sroce spod ogona. Miejsca zajmują bankierzy, przedstawiciele banków spółdzielczych i banków grameen. Wielu członków wiejskich spółdzielczych banków mikrokredytowych nigdy w życiu nie było tak wysoko nad ziemią. Gdy Vishram spokojnie nalewa sobie lewą ręką wody — prawą wystukując TO JAKAŚ GRA? — do sali wchodzi jego ojciec. Nosi prosty garnitur z zaokrąglonymi klapami, długość marynarki jest jedynym ustępstwem wobec mody, ale i tak odwracają się za nim wszystkie głowy. Ma minę, której Vishram nie widział od dzieciństwa, kiedy ojciec zakładał firmę: stanowczy spokój człowieka, który wie, że postępuje słusznie. Za nim idzie Shastri-cień.
Читать дальше