Lokalizacja: Świątynia Ardhanariswara, Okręg Mirza Murad
22 uderzenia w gong
Narodowość: Nowa Płeć R.S.V.P.
Papier był w dotyku ciepły i miękki, jak ludzka skóra. Tal pokazało go Mamie Bharat, mieszkającej po sąsiedzku wiekowej wdowie, łagodnej duszy uwięzionej przez rodzinę w jedwabnej celi. Nowoczesność: niezależna starość. Trzy miesiące wcześniej Tal wprowadziło się i zostało rodziną Mamy Bharat. I tak nikt inny nie chciał z nim rozmawiać. Zgodziło się na codzienne wizyty na ćaj i przekąski, sprzątanie dwa razy w tygodniu i nigdy nie pytało, kim właściwie miałoby dla niej być — synem czy córką.
Starsza pani przesunęła palcami po zaproszeniu, gładząc je i gruchając delikatnie, jak kochanka.
— Takie miękkie — powiedziała. — Takie miękkie. Tam wszyscy będą tacy jak ty?
— Neutki? W większości tak. Taki jest motyw przewodni.
— Ach, no to wielki zaszczyt, najlepsi goście w mieście, wszyscy ci ludzie z tivi.
Tak, pomyślało Tal. Ale dlaczego akurat ten człowiek z tivi?
* * *
Tal idzie przez cienistą mandapę świątyni, oświetloną pochodniami dzierżonymi przez czwororękie awatary bogini Kali, i czuje w swoich nadi delikatny ucisk zachwytu. Tam stoi Znany Reżyser Filmowy i czuje się niezbyt komfortowo, rozmawiając z Szanowaną Młodą Pisarką pod zdumiewająco pornograficznym posągiem. Tu stoi Międzynarodowa Gwiazda Tenisa, z ulgą stwierdzająca, że ma do towarzystwa nie tylko Wielkiego Zawodowego Golfistę, ale i Futbolistę Ligi Indyjskiej z rozpromienioną żoną u boku — będą mogli pogadać sobie o uderzeniach i handicapach. A tamten to pan Międzygwiezdny Promotor Gwiazd Pop i jego najnowsze osiągnięcie pop inżynierii, którego debiutancka piosenka jeszcze przed wydaniem musi wejść na pierwsze miejsca list. Dziewczyna w za krótkiej spódniczce, trochę zbyt mocno ściskająca swój koktajl i śmiejąca się trochę zbyt głośno, to na pewno jest PR-ówka z Fashionstar Promotions. A nie uwzględnił jeszcze trzech niespełna dwudziestopięcioletnich radźów od białkowego softu, dwóch nerwowych projektantów gier i mocno szemranego Magnata Sundarbanów, przedsiębiorcy z cyberdżungli darwinowskiego programowania, samego jak palec, nonszalanckiego, nieco tygrysiego, jak tylko może być facet dysponujący na każde skinienie legionem aeai-ochroniarzy. Oraz te krzykliwie ubrane twarze o krzykliwych gębach, których Tal nie rozpoznaje, ale widać, że zawdzięczają sławę magazynom mody, czterdziestoparoletni telewizyjni wydawcy, spoceni i zbyt dobrze znający się nawzajem, dziennikarze od plotek z bardzo szerokim i bardzo aktywnym peryferyjnym polem widzenia oraz wszystkie varanaskie imprezowe meble, ponure i skrzywione, że przyćmiewa ich tu stado jakichś neutków. Jest nawet paru generałów, olśniewających jak papugi w pełnym stroju galowym. Teraz, kiedy idzie z Awadhem na noże, wojsko jest trés trés chic. Nie należy także zapomnieć o grupce chłopaczków, wyglądających na dziesięcioletnich, patrzących spode łba nad żyroskopowo stabilizowanymi szklankami — Złote Dzieci, Bramini i Braminki.
Neeta, asystentka Devgana, szefa Tala, dała mu listę kontrolną. Większość zespołu od metaseriali nie toleruje jej stuprocentowej bezmyślności, Tal natomiast ją lubi. Z jej nieudawanej banalności wynikają często niespodziewane, bardzo Zen skojarzenia. Ciekawiło ją, co włoży, jaki zrobi makijaż, gdzie pójdzie na drinka-rozbiegówkę i gdzie się potem zmasakruje na afterparty. Idąc na największe i najbardziej nadmuchane wydarzenie sezonu, trzeba się trochę postarać. Już po samym przejściu przez kolumnadę odklikuje z tej listy trzydzieści nazwisk.
Wejścia do sanktuarium i wolnego baru strzegą dwie rakszasy. Gra Adani w remiksie Biblical Brothers. Opadają krzywe szable. Aktorzy są żywi, ale dolna para ramion jest zrobotyzowana. Tal zachwyca się pokrywającą całe ciało charakteryzacją. Jest bezbłędna. Skanują zaproszenie. Szable się unoszą. Tal wchodzi w krainę czarów. Przyszły wszystkie neutki z miasta, co do jednego. Tal zauważa, że jego płaszcz do kostek z rozpraszających optykę włókien nadal jest na topie, ale od kiedy w charakterze dodatku królują zsunięte wysoko na czoło gogle narciarskie? Nie cierpi przegapiać ruchu. Kiedy podchodzi do baru, głowy odwracają się, potem nachylają ku sobie. Czuje rozchodzącą się za sobą falę plotek: „Co to za neutko, jakieś nowe. Gdzie ono się podziewało, jest po Odejściu czy po Wejściu?”.
Nie zwracam uwagi na wasze uwagi, oświadcza, mówiąc do siebie. Ma być tu gwiazdą. Wybiera sobie miejsce na końcu powyginanego plastikowego baru i robi przegląd talentów. Czwororęcy barmani wstrząsają akrobatycznymi koktajlami. Tal podziwia zręczność zrobotyzowanych rąk.
— Co to? — pyta, wskazując na stojący na czubku fluorescencyjny stożek złotego lodu.
— Non-Russian — odpowiada barman, a jego dolne ręce chwytają kolejną szklankę i nabierają nią lód.
Tal ostrożnie próbuje. Coś z syropem waniliowym, na bazie wódki, trochę soku z cytryny i odrobina niemieckiej cynamonówki; przez szczeliny w kostkach lodu dryfują płatki złota. Brzęczenie mikrożyra łaskocze go w palce.
Potem dynamika imprezy otwiera przed nim chwilowy korytarz widoczności, tak że Tal dostrzega Gwiazdę We Własnej Osobie: Juli, w śnieżnobiałym misiu polarnym i goglach narciarskich o złotych szkłach.
Odbiera mu mowę. Paraliżuje je obecność celebrity. Ulatują wszystkie medialne pozy i całe wyrafinowanie. Juli było jego idolem jeszcze przed Odejściem: supergwiazda, jako konstrukt, manipulacja, jak obsada Miasta i wsi, A teraz ono stoi tutaj, z krwi i kości i ubrania, i Tal jest oszołomione. Musi znaleźć się bliżej Juliego. Musi usłyszeć jego oddech i śmiech, poczuć jego ciepło. Dziś w całej świątyni są tylko dwie prawdziwe rzeczy. Goście, neutki, obsługa, muzyka, wszystko nieokreślone — domena Ardhanariswary. Stoi teraz za Julim, na tyle blisko, że może wyciągnąć rękę i go urzeczowić. Kość policzkowa się przesuwa. Juli się odwraca. Tal szczerzy się w szerokim, głupkowatym uśmiechu. O bogowie, wyglądam jak kretyn śliniący się na widok gwiazdy. Co mam powiedzieć? Ardhanariswaro, boże dylematów, pomóż mi. Bogowie: czy ja śmierdzę, bo miałom na umycie się tylko pół butelki wody… Wzrok Juliego przemyka po nim, przebija je na wskroś, anihiluje i ogniskuje się na kimś za jego plecami. Juli uśmiecha się, rozkłada ręce.
— Kochanie!
Przemyka obok — ciepła fala futra, złota opalenizna i kości policzkowe jak brzytwy. Orszak idzie za nim. Czyjeś biodro poszturchuje Tala, wytrąca mu z ręki szklankę, która spada na podłogę, kołysze się wariacko i prostuje, wirując na czubku. Tal stoi oszołomione, skamieniałe jak cudaczne seksualne posągi.
— Ojej, chyba upuściłoś drinka. — Głos przebijający się przez paplaninę nie należy ani do mężczyzny, ani do kobiety. — Tak nie można, prawda, moje drogie? Nie przejmuj się, krewniaku, to banda pieprzonych dziwek, a my to tylko tło.
Jest o głowę niższe od Tala, ciemnoskóre, z minimalną zmarszczką nakątną: odrobina genów assamskich albo nepalskich. Nosi się z nieśmiałą dumą. Ubrane jest w coś prostego, białego, całkiem spoza mody, jedynym ustępstwem wobec aktualnego stylu jest mikowy pył skrzący się na ogolonej czaszce. Tal nie ma pojęcia, ile może mieć lat — u nich tak zawsze.
— Tranh.
— Tal.
Dygają i całują się na powitanie. Ono ma długie, eleganckie palce, z francuskim manikiurem, nie to co krótkie klepacze klawiaturowe Tala, z poobgryzanymi paznokciami.
— I tak było paskudne, prawda? — mówi Tranh. — Pijemy, skarbie. Halo! — Postukuje w bar. — Dość tych nieruskich sików. Dżin. Chota peg, dwa razy. Zdrowie.
Читать дальше