Lisa Durnau ściska oburącz reling.
— Lull, Alterre już nie ma.
Nie rozumie jego wyrazu twarzy, postawy, ułożenia mięśni. Próbuje sprowokować go do jakiejś reakcji.
— Zdechło, Lull, wszystko. Padło jedenaście milionów serwerów, co do jednego. Wymarły.
Thomas Lull kręci głową. Thomas Lull marszczy czoło. Na czole pojawiają się bruzdy. Wtem Lisa dostrzega na jego twarzy wyraz, który zna dobrze u siebie: zaintrygowanie, zauroczenie, oświecenie pomysłem.
— Jaka teza stała za Alterre? — pyta Lull.
— Że symulowane środowisko…
— Może w końcu zrodzić prawdziwą inteligencję. — Pospiesznie wyrzuca z siebie słowa. — A co, jeśli udało nam się lepiej niż myśleliśmy? Jeśli Alterre nie zrodziła świadomości, ale po prostu cała ożyła… i stała się świadoma… Kalki to dziesiąty awatar Wisznu. Siedzi na szczycie piramidy ewolucyjnej Alterre, podtrzymujący wszelkie życie; wszystko jest z niego i rodzi się z jego materii. I nagle sięga na zewnątrz, a tam jest inny świat, inne życie, oddzielne, rozłączne, całkowicie obce. Zagrożenie, dobrodziejstwo, coś jeszcze innego? Musi się dowiedzieć. Musi to sprawdzić.
— Ale jeśli Alterre padła…
Zagryza dolną wargę, milknie i mrocznieje, patrząc na deszcz nad wielką rzeką. Lisa Durnau próbuje się doliczyć, ile musiał po drodze przyjąć niemożliwych założeń. Po jakimś czasie Lull wysuwa rękę.
— Daj mi to coś. Muszę znaleźć Aj. Skoro Wisznu padł, jest odłączona od sieci. Całe jej życie było iluzją, a teraz nawet bogowie ją opuścili. Jak ona się będzie czuła, co sobie pomyśli?
Lisa wysuwa Tabliczkę z miękkiego skórzanego etui i podaje Lullowi. Tabliczka wygrywa tubalną, dźwięczną gamę. Zaskoczony Lull omal jej nie upuszcza. Lisa przechwytuje ją, zanim osiągnie mokśię w wodach Gangesu. W jej sensorium pojawia się twarz i głos: Daley Suarez-Martin.
— Coś się zdarzyło na Tabernakulum. Wyciągnęli z niego kolejny sygnał.
Tabliczka wyświetla czwartą twarz, mężczyznę, Bharatczyka, widać to nawet na obrazku wymalowanym przez automat komórkowy przy jego niskiej rozdzielczości. Drobnokościsty mężczyzna o pociągłej twarzy. Lisa Durnau dostrzega klapy marynarki w stylu Nehru. Myśli, że jego twarz jest niewymownie smutna. Obok jest linia z danymi personalnymi.
— Zdaje się, że trzeba szybko znaleźć tę twoją przyjaciółkę — mówi. — To Nandha. Pies Kryszny.
* * *
Ucieka z domu w szary brzask. Na Scindia Basti spada deszcz. Bose stopy kobiet noszących wodę z pomp naniosły stęchłego błota we wszystkie zaułki. Studzienki ściekowe wylewają. Mężczyźni też są już o świcie na nogach, żeby kupować i sprzedawać, może nająć się do wykopania rowu pod kabel, może napić się ćaju, może sprawdzić, czy coś zostało z miasta. Gapią się na dziewczynę z tilaką Wisznu, przepychającą się między nimi, pędzącą, jakby goniła ją Kali.
Oczy w ciemności, w domu obok lewej nogi słupa wysokiego napięcia.
„My jesteśmy biedni, my nic nie mamy, proszę zostawić nas w spokoju”.
Potem zgrzytnięcie i rozbłysk zapałki, łuk światła przesuwa się przez mrok i dotyka knota w małej, glinianej dii, krąg światła nabrzmiewa i wypełnia pokój z klepiskiem zamiast podłogi. Okrzyki strachu.
Ryczą na nią auta. Olbrzymie metalowe kształty wyłaniają się z deszczu i znikają z powrotem. Grzmią głosy, tłoczące się wokół ludzkie ciała sprawiają wrażenie, że osiągają rozmiary chmur. Rzeka ruchu i napędzanego alkopaliwem zagrożenia. Jest na ulicy i nie wie, skąd się tu wzięła. W świetle dnia wyparowała gdzieś nocna pewność i boskie przewodnictwo. Po raz pierwszy nie widzi jasnego rozróżnienia między bogiem a człowiekiem. Nie wie, czy trafi z powrotem do hotelu. Pomóżcie mi.
Na niebie kłębi się chaotyczna mora bogów przeplatających się, przelewających, krzyżujących ze sobą w dziwne, nowe konfiguracje.
— Co robisz w tym domu?! — Znów krzyczy, zatyka uszy dłońmi, gdy zapamiętany głos raz jeszcze odzywa się w jej czaszce. Twarze kobiet w świetle łojówki, jedna stara, jedna młodsza, jedna najmłodsza. Jęk wydała ta stara; jakby pękło jej w środku coś długiego i kruchego.
— Co ty tu robisz? To nie miejsce dla ciebie! — Dłoń uniesiona w mudrze chroniącej przed urokiem. Oczy najmłodszej wytrzeszczone ze strachu, mokre od łez. — Won stąd, to nie twój dom. Nie damy się oszukać. Widzicie ją, widzicie? Widzicie, co jej zrobili? To samo zło, dżinn, demon! — Stara kobieta kołysze się teraz, zawodząc, z zamkniętymi oczyma. — Won stąd! To nie twój dom, nie jesteś naszą siostrą!
Niesformułowane błagania. Niewypowiedziane odpowiedzi. Niezadane pytania. I ta stara kobieta, stara kobieta — jej matka, osłaniająca się ręką, jakby Aj ją oślepiała, jakby płonęła blaskiem, w który nie da się spojrzeć. Na ulicy, pod monsunową ulewą, wybucha krzykiem, przeciągłym, wysokim wyciem, wydartym jakby z samego serca. Teraz rozumie.
Lęk: jest biały, nie ma powierzchni ani faktury, na której można by oprzeć dłoń, by go przesunąć lub poruszyć, w dotyku, jakby coś ci zgniło w samym środku, masz ochotę zwinąć się w kłębek i poprosić, żeby sobie poszedł, jak chmura burzowa, ale on nigdy tego nie zrobi.
Strata wgryza się w ciało i szarpie. Jak przedmiot pełen haczyków zatopionych we wszystkich częściach ciała, nawet tych, które z pozoru nie powinny czuć straty, na przykład ustach i kciukach, haczyków uwiązanych do wiatru i pamięci, tak że ciągnie za nie każdy najdrobniejszy powiew i każda przypomniana sobie rzecz. Strata ma kolor czerwieni i pachnie spalonymi różami.
Osamotnienie smakuje jak mdłości w głębi gardła, zawsze czyhające, by podejść do góry; jak zawroty głowy, jak spacer po wysokim, kamiennym nabrzeżu nad morzem, które skrzy się i faluje tak daleko w dole, że nawet nie jesteś pewna gdzie, ale jest brązowe, brązowe; osamotnienie ma pusty, bezduszny brązowy kolor.
Rozpacz: wszechobecny szum tła, szary szum, trochę brzęczenie, a trochę syk, paraliżujący, rozmazujący wszystko w niewyraźną szarość. Wszechobecny deszcz. Ustępujący pod dotykiem świat, gdzie można wcisnąć się każdą z kończyn, a i tak niczego nie dosięgnąć. Wszechobecna izolacja. To właśnie jest rozpacz.
Niepewność ma barwę żółtą, niezdrową, jak żółć, jak obłęd, jak kwiaty, które otwierają płatki wokół ciebie i wirują, tak że nie można dostrzec, który z nich jest najpiękniejszy, najdoskonalszy, który pachnie najładniej, najsłodziej; żółtą jak kwas wytrawiający wszystko co wiesz, tak że w końcu stoisz na przeżartej rdzą filigranowej konstrukcji, jednocześnie mniejszej niż najmniejsze z ziarenek żółtego pyłku i ogromnej ponad ogrom, z całymi miastami w środku.
Szok to tępy nacisk próbujący rozmazać mózg na potylicy.
Zdrada to półprzejrzysty błękit, taki zimny zimny zimny.
Niezrozumienie jest jak włos na języku.
Gniew zaś jest ciężki jak młot, a jednocześnie tak lekki, że polatuje na własnych skrzydłach, pokryty najciemniejszą rdzą na świecie. Tak to jest być człowiekiem.
— Czemu mi nie powiedzieliście?! — woła do bogów, gdy wokół rozpościera się ulica, a deszcz zaczyna padać na zadartą twarz.
Bogowie odpowiadają: Nie wiedzieliśmy. Nie przyszło nam to do głowy. I jeszcze: Teraz rozumiemy. Potem jeden po drugim gasną jak dije na deszczu.
* * *
Shiv nie potrafi dojść, co to za zapach. Słodki, trochę piżmowy, kojarzy mu się z czymś, czego za dobrze nie pamięta, a jego źródłem jest dataradźa Ramanandacharya. Gruby palant, ale oni tak zawsze wyglądają. Trzęsące się tłuściochy. Teraz już jest mu tak dobrze w tych powłóczystych szatach. Shiv szczególnie nie cierpi staroświeckich, mogolskich wąsików. Z przyjemnością by mu je przystrzygł, ale wygięty czubek noża Yogendry musi tkwić w pachwinie Ramanandacharyi. Jeden nieznaczny ruch nadgarstka i przetnie tętnicę udową. Shiv zna się na chirurgii. Radźa wykrwawi się wtedy w niecałe cztery minuty.
Читать дальше