Lisa Durnau wciska go z powrotem w fotel. Nanak bierze się w garść, poprawia ubranie, ale nie odważa się podejść bliżej.
— Przepraszam za kolegę — mówi Lisa Durnau. — Strasznie jest spięty… — Chwyta go za ramię. — Chodźmy już.
— Tak, tak będzie najlepiej — odzywa się Nanak, poprawiając wzruszeniem ramion szale. — To dyskretny biznes, nie mogę sobie pozwolić na podniesione głosy.
Thomas Lull kręci głową, zdegustowany tyleż sobą, co wszystkimi słowami, jakie padły w tej kabinie. Wyciąga rękę, ale neutko nie odwzajemnia gestu.
* * *
Walizki mają plastikowe kółeczka, toczące się z hukiem po chodnikach centrum. Nawierzchnia jest jednak połatana i nierówna, uchwyty to byle jakie parciane paski, a Krishan i Parvati idą najszybciej, jak mogą, więc co parę metrów bagaże wywracają się na bok. Natomiast taksówki tylko mijają z chlupotem uniesioną dłoń Krishana, wszędzie grasują ciężarówki z wojskiem, a pieśń karsewaków dobiega najpierw z tej strony, potem z tamtej, z tyłu i wreszcie gdzieś blisko z przodu, tak że muszą ukryć się w bramie i przepuścić biegnącą bandę. Parvati jest zmęczona, przemoczona, sari oblepia jej ciało, włosy wiszą w strąkach, a do dworca zostało jeszcze pięć kilometrów.
— Za dużo ubrań — żartuje Krishan.
Parvati się uśmiecha. Krishan podnosi obie walizy i rusza dalej. Razem przeciskają się ulicami, trzymając się bram, unikając wojskowych transportów, przebiegając przez skrzyżowania, cały czas czujni na niespodziewane odgłosy i nagłe ruchy.
— Już niedaleko — kłamie Krishan. Palą go napięte przedramiona. — Zaraz będziemy.
W miarę, jak zbliżają się do dworca, z włoskowatych gali i wielkich arterii wyłania się coraz więcej obładowanych jak oni ludzi oraz rowerowe riksze, wózki, samochody; strumyki zlewają się w strumienie, które zlewają się w szeroką rzekę głów. Parvati ściska rękaw Krishana. Zgubić się tutaj, to stracić się na lata. Krishan brnie dalej, zaciskając pięści na plastikowych uchwytach, które palą jak rozżarzone węgle, napięte mięśnie szyi, zaciśnięte zęby, patrzy naprzód, naprzód, nie myśli o niczym, tylko o dworcu pociągu dworcu pociągu i o tym, że z każdym krokiem jest bliżej dworca i bliżej chwili, kiedy będzie mógł odłożyć te ciężary. Człapie teraz powoli, starając się zrównać krok z tłumem. Parvati trzyma się bliżej niż cień. Obok przeciska się kobieta w pełnym czadorze.
— Co wy tu robicie? — syczy. — Wy to na nas ściągnęliście!
Krishan odpycha kobietę bagażami, zanim jej słowa zostaną podchwycone i zwrócą na nich gniew całego tłumu; dopiero teraz widzi, co miał przed nosem przez całą drogę: z Varanasi wyjeżdżają muzułmanie.
Parvati szepcze:
— Myślisz, że dostaniemy się do jakiegoś pociągu?
I wtedy Krishan uświadamia sobie, że świat nie zatrzyma się przed ich romantycznym uczuciem, tłum się nie rozstąpi i ich nie przepuści, historia nie wybaczy im, bo byli zakochani. To nie jest śmiała, romantyczna eskapada. Są głupi, ślepi i samolubni. Serce łamie mu się jeszcze bardziej, gdy ulica otwiera się na plac przed dworcem, wypluwając potok uchodźców w największy tłum ludzi, jaki w życiu widział, większy niż przed stadionem Sampurnananda po meczu. Widzi dźwigary i kopułę hali z przejrzystego diamentowego włókna, rozdziawione szklane wrota prowadzące do sali kas. Widzi pociąg na peronie, lśniący w żółtym świetle, zapełniony po dach ludźmi, którzy nadal się doń wpychają. Widzi odcinające się na tle świtu sylwetki żołnierzy w transporterach opancerzonych. Nie widzi zaś drogi pomiędzy tymi ludźmi, w całym tym tłumie. A walizy, te durne walizy, wciągają go przez beton w glebę, unieruchamiają jak korzenie. Parvati szarpie go za rękaw.
— Tędy.
Ciągnie go ku wejściom do hali. Na skraju placu tłum jest mniejszy — uchodźcy instynktownie trzymają się z dala od żołnierzy. Parvati grzebie w zawieszonej na ramieniu torbie z koralików. Wyciąga szminkę, na moment pochyla głowę i prostuje się już z czerwoną bindi na czole.
— Proszę, na miłość Śiwy, na miłość Śiwy! — woła do żołnierzy, składając dłonie w błagalne namaste. Za lustrzanymi, mokrymi od deszczu szybkami hełmów nie można odczytać wyrazu oczu dźawanów. Głośniej: — Na miłość Śiwy! — Teraz ludzie wokół zaczynają się odwracać z pomrukiem. Już się poszturchują, pojawia się gniew. Parvati błaga żołnierzy: — Na miłość pana Śiwy!
Wtedy słyszą jej głos. Widzą przemoczone, umorusane sari. Rozpoznają bindi. Dźawani zeskakują z pojazdów, dźgają lufami kobiety i dzieci, odpychają je, przeklinające ich w imię Boże. Dźemadar macha niecierpliwie na Parvati i Krishana. Żołnierze rozstępują się, karabiny znów wędrują do pozycji poziomej, jak barykada, jak zakaz wstępu. Kobieta-oficer pospiesznie prowadzi ich dwoje między stojącymi transporterami, nawet w deszczu śmierdzącymi gorącym biodieslem. Głosy wzmagają się w grzmot oburzenia. Oglądając się za siebie, Parvati widzi dłonie łapiące za karabinek dźawana. Następuje krótka, gniewna równowaga, potem stojący obok żołnierz nonszalancko zamachuje się kolbą i uderza nią w bok głowy protestującego. Muzułmanin pada, nie wydawszy choćby jęku, obejmując rękoma głowę. Zamiast niego krzyczy tłum; wrzask narasta jak szkwał na rzece. Wtem rozlegają się strzały i wszyscy na placu padają na kolana.
— No już, chodźcie — mówi dźemadarka. — Wszyscy cali. Ręce w dole. Co wy tu robicie? Co was opętało? Żeby akurat dzisiaj. — Cmoka z dezaprobatą. Parvati wydaje się, że Bharaccy żołnierze nie powinni cmokać.
— Bo moja matka… — mówi Parvati. — Muszę do niej jechać, jest już stara, muszę się nią zająć, ona nie ma nikogo…
Dźemadarka prowadzi ich bocznymi schodami do hali dworcowej. Dusza Parvati zmienia się w kamień. Tyle ludzi, tyle ludzi. Nie ma mowy, żeby się przepchnąć. Nie widzi nawet kas. Lecz Krishan z łomotem stawia walizki na ziemi, wyszarpuje rączki, stawia bagaże na nędznych, plastikowych kółeczkach i z determinacją wbija się od tyłu w tłum.
Nad przezroczystym dachem wschodzi słońce. Przyjeżdżają pociągi, na perony przepycha się więcej ludzi niż Parvati jest sobie w stanie wyobrazić. Po każdym pociągu uchodźców wyjeżdżającym spod diamentowej kopuły Varanasi Głównego taki sam ładunek ludzi wciska się do hali z placu przed dworcem, krok za krokiem popychając Parvati i Krishana ku kasom biletowym. Parvati zerka na zwisające spod dachu płaskie ekrany. Coś stało się ze Śniadaniem z Bharti. Zamiast niej w kółko i w kółko puszczają jakieś nagranie z Ashokiem Raną, za którym nigdy nie przepadała. Siedzi w studiu za jakimś biurkiem. Wygląda na zmęczonego i przestraszonego. Dopiero za szóstym razem do zszokowanej Parvati dociera, co on właściwie mówi. Jego siostra nie żyje. Sajida Rana nie żyje. Teraz wszystko: ulice, strzały, tłumy, bieganina, muzułmanie, strzelający w powietrze żołnierze, łączy się w jedną spójną całość. A oni, niezorientowani i niewinni, biegli sobie z walizkami w dłoniach, kiedy Mama Bharat konała. Nagle powala ją własne samolubstwo.
— Krishan. Musimy wracać. Nie mogę jechać. Źle zrobiliśmy…
Twarz Krishana jest stuprocentowym, odsączonym z wody, niedowierzaniem. Wtem tuż przed nim otwiera się prześwit, prowadzący aż do kasjera. Kasjer patrzy na Parvati, za moment luka się z powrotem zamknie.
— Krishan, bilety!
Przepycha go aż do lady, kasjer pyta go, dokąd, a on nie wie, Parvati już widzi, że zaraz go odsunie, następny proszę.
Читать дальше