Zarzucając w drugą stronę, słyszy to. Biegnące przez wiejski przedświt odziane w tytan stopy — słyszy kroki i wyczuwa je przez zawieszenie motoru, przybliżające się, nienaturalnie szybkie. Shiv zerka w tył. Na niebie jest w sam raz światła, by dojrzeć ścigającego. Trzyma się nisko nad ziemią, balansuje; biegnie na dwóch mocnych nogach jak jakiś monstrualny ptak-demon, wypuszczony na nich z zamku. Zbliża się coraz bardziej. Rzut oka na szybkościomierz mówi Shivowi, że robi co najmniej osiemdziesiąt.
Yogendra dodaje gazu sekundę po Shivie, ale jazda z maksymalną szybkością po tej popękanej, śliskiej wiejskiej drodze to śmierć równie pewna, jak pędzący za nimi stwór. Shiv pochyla się nisko nad kierownicą, aby stanowić jak najmniejszy cel dla niesionej przez robota jakiejś ezoterycznej broni. Zaraz będzie ten skręt. Ponad rykiem silnika słyszy dudnienie metalu. Drzewo, znajomy plakat z reklamą wody mineralnej, tutaj, pewnie, że tak. Zajęty wypatrywaniem, niemal przegapia Yogendrę skręcającego przez cały asfalt na polną drogę. Spanikowany hamuje, nadmiernie skręca, omal nie wywala się na szosę, w końcu opanowuje motor i skręca na piasek.
Widział go. Tam, za nim, na drodze w oddali, dudniący krokami, szary w blasku barwy indygo, wygląda, jakby miał się nigdy nie zatrzymać, nigdy nie zmęczyć, biec za nimi i biec choćby dookoła świata.
Krzaki soczewicy ustępują udeptanemu, pryszczatemu od deszczu piaskowi. Opony wyrzucają w powietrze twardą ziemię. Jest łódka, tam gdzie ją zostawili, z kotwicą wbitą w piasek, odwrócona przez nurt, zanurzona głęboko, bo bierze wodę, obok zaś stoi bramin, po pas w rzece, z ramionami przepasanymi świętą wstęgą, przelewa wodę złożonymi dłońmi i intonuje poranne powitanie Matki Gangi. Shiv staje z poślizgiem, rzuca się w wodę, zaczyna ładować ciężką maszynę na łódź.
— Zostaw zostaw zostaw! — wrzeszczy Yogendra.
Bramin śpiewa.
— Mogą nas po nich namierzyć! — krzyczy Shiv.
— Mogą nas namierzyć po twoich minach.
Yogendra wjeżdża głęboko w wodę, motor wywraca się z chlupotem i zaczyna się pogrążać w rzecznym piasku. Wyciąga kotwicę, gdy do łódki wtacza się Shiv. Łódź kołysze się niebezpiecznie, a pod ławkami ma strasznie dużo wody. Shiv bardziej mokry jednak już nie będzie, za to jeszcze może być o wiele bardziej martwy. Robot majaczy za grzbietem wydmy i rozprostowuje się na pełną wysokość. To jakaś złowroga pościgowa rakszasa, pół ptak, pół pająk, rozwijający macki, manipulatory, wysuwający spomiędzy żuwaczek wiązkę luf karabinów maszynowych.
Bramin wytrzeszcza oczy.
Yogendra rzuca się do silnika. Szarpie raz, drugi. Łowca robi krok naprzód po piaszczystym zboczu, żeby lepiej wycelować. Trzecie szarpnięcie. Silnik startuje. Łódka wyrywa naprzód. Machina Ramanandacharyi skacze, lądując po kolana w wodzie. Obraca głowę ku celowi. Yogendra steruje na środek nurtu. Robot brodzi za nimi. Wtem Shiv przypomina sobie o cwanym granacie Ananda w jednej z kieszeni. Woda za siedzącym na rufie Yogendrą eksploduje gradem pocisków. Shiv pada na płask. Bramin na płyciźnie kuca, osłania głowę rękoma. Granat tnie powietrze eleganckim, lśniącym łukiem. Spada z chlupnięciem. Nic nie widać i nic nie słychać poza nieznacznym bzyknięciem rozładowujących się kondensatorów. Robot zamiera. Lufy obracają się ku niebu, tnąc świt pociskami. Osuwa się na kolana, pada jak ranny gunda. Żuwaczki i kleszcze się rozwierają, pada do przodu w rzeczny muł. Miękki, srebrzysty piasek pochłania go niemal natychmiast.
Shiv staje w łodzi. Wskazuje na przewróconego robota. Śmieje się, głośno, niepohamowanie, radośnie. Nie może się powstrzymać. Łzy ciekną mu po twarzy, mieszają się z deszczem. Ledwo może złapać oddech. Musi usiąść. To aż boli, aż boli.
— Trzeba go było zabić — mruczy przy rumplu Yogendra.
Shiv ucisza go machnięciem ręki. Nikomu nie wolno go upominać ani krytykować. Śmiech przechodzi w radość, prostą, żarliwą ekstazę, że żyje, że jest po wszystkim. Kładzie się na plecach na ławeczce, pozwala deszczowi padać na twarz i patrzy w górę na fioletowe pasma chmur, rozwijający się nad jego Varanasi kolejny dzień w życiu Shiva. Radźa Shiv. Maha radźa. Radźa radźów. Może znowu będzie pracować dla Nathów; może jego imię otworzy mu jakieś nowe drzwi; może zabierze się za jakiś własny interes, ale nie organy i nie mięso, mięso jest zdradliwe. Może pójdzie do tego lawdy Ananda i złoży mu propozycję.
Może znów planować. I znów czuć zapach aksamitek.
Jakiś drobny odgłos, nieznaczny przechył łódki.
Nóż wchodzi tak gładko, ostro i czysto, że nawet nie pozwala Shivowi wyrazić szoku. Przepięknie. Niewymownie. Ostrze gładko przecina skórę, mięśnie, naczynia krwionośne, ząbkowany brzeg zgrzyta o żebro, aż hakowaty czubek ląduje w płucu. Nie ma żadnego bólu, tylko świadomość idealnej ostrości i pieniącej się w przebitym płucu krwi. Ostrze porusza się w ciele w rytm pulsu. Shiv próbuje się odezwać. Dźwięki mlaskają i bulgocą, nie chcą tworzyć słów. Trwa tak bardzo długo, z oczyma wybałuszonymi od szoku. Wtem Yogendra wyszarpuje nóż — gdy wychodzi z płuca, z ust Shiva wyrywa się okrzyk bólu. Odwraca się do Yogendry, osłania uniesionymi rękami przed kolejnym ciosem. Nóż znów nadlatuje łukiem, Shiv łapie go między kciuk i palec wskazujący lewej dłoni. Tnie głęboko, aż po staw, ale on go trzyma. Trzyma go. Słyszy teraz szaleńcze dyszenie dwóch mężczyzn splecionych w walce na śmierć i życie. Okładają się nawzajem w desperackiej ciszy, na rozkołysanej łódce. Yogendra wolną ręką sięga po palmera. Shiv młóci rękoma, chwyta Yogendrę, chwyta cokolwiek. Łapie za sznur pereł na szyi chłopaka, ciągnie mocno, chwyta mocno, żeby się unieść. Yogendra wyrywa nóż z jego uchwytu, przejeżdżając zębatą krawędzią po kości. Shiv wydaje wysoki, jękliwy wrzask, który przechodzi w krwawy bulgot. Brzegi rany trzepoczą przy oddychaniu. Nagle dostrzega tę odrazę, pogardę, zwierzęcą butę i bezczelność, ujawniane przez szare światło brzasku w twarzy Yogendry i wie, że on zawsze to czuł, zawsze tak na niego patrzył, że to ostrze od zawsze się czaiło. Zatacza się w tył. Sznur pęka. Perły rozsypują się, podskakując. Shiv ślizga się na nich, traci równowagę, pada, trzepocze rękami, wpada do wody.
Woda łagodnie połyka go całego. Ogłusza przenoszony przez betonowe nabrzeże łomot samochodów. Jest głuchy, ślepy, niemy i nieważki. Walczy, młóci kończynami. Nie wie, gdzie jest góra, gdzie powietrze i światło. Błękit. Wisi w błękicie. Wszędzie, gdzie spojrzy, błękit, w każdym kierunku, w nieskończoność. I czerń, jak dym, wijącej się ku górze smugi jego krwi. Krew, idź za krwią. Ale nie ma siły, z rozcięcia w plecach ucieka mu bąbelkami powietrze; wierzga, ale się nie posuwa, młóci pięściami, ale ani drgnie. Walczy z wodą, spadając coraz głębiej w błękit, ściągany ciężarem broni. Palą go płuca. Nie ma już w nich nic oprócz trucizny, popiołu z ciała, ale nie potrafi jeszcze otworzyć ust, nabrać tego ostatniego haustu wody, choć dobrze wie, że już nie żyje. W głowie mu dudni, gałki oczne pękają, kiedy młóci i kopie, widzi, jak w błękicie bezsensownie faluje na wpół odcięty kciuk.
Błękit ciągnie go w dół. Wydaje mu się, że widzi w nim jakiś wzór; przedśmiertne pobudzenie wypalających się jedna po drugiej komórek mózgowych rysuje przed nim twarz. Twarz kobiety. Uśmiechnięta. Chodź, Shiv. Priya? Sai? Oddychać. Trzeba oddychać. Wierzga, walczy. W ciężkich, ciągnących go w dół bojówkach wyładowanych ezoteryczną cyberbronią ma potężną erekcję. Wie, co się musi stać. Nie zostawi Yogendrze tego szyfru. Oddychać. Otwiera usta i płuca, błękit wdziera się do środka, dogasającymi węgielkami mózgu rozpoznaje, kto to taki. Nie Sai i nie Priya. To zwyczajna, delikatna twarz kobiety, którą wydał rzece, a przedtem na darmo ukradł jej jajniki, uśmiechnięta, zapraszająca, by przyłączył się do niej w wodzie, w błękicie, w odkupieniu.
Читать дальше