Tal otwiera drzwi. Taksówkarz klnie i hamuje z poślizgiem. Tal zdążyło się wyśliznąć, zanim ktokolwiek krzyknął, i teraz idzie przez mżawkę w stronę auta. Błyskają światła, oślepiając je. Słyszy głęboki odgłos przyspieszającego silnika. Klakson jest basowy, polifoniczny. Tal osłania oczy dłonią i idzie dalej. Merol pędzi ku niemu.
Najia przyciska dłonie do szkła i krzyczy, widząc, jak auto atakuje Tala w jego sponiewieranych eleganckich ciuchach. Tal unosi bezradnie rękę. Hamulce piszczą, łapią się lepkiego, bagnistego błota. Najia zamyka oczy. Nie wie, jak brzmi odgłos zderzenia pół miliona rupii wyrafinowanej północnoeuropejskiej inżynierii z wyrafinowaną inżynierią biologiczną, ale jest pewna, że pozna ten dźwięk, kiedy już się rozlegnie. Lecz nic takiego się nie rozlega. Słyszy trzaskanie drzwi ciężkiej limuzyny. Odważa się otworzyć oczy. Mężczyzna i neutko stoją naprzeciw siebie w porannym deszczu. To Shaheen Badoor Khan, myśli Najia. Mimo woli przypomina sobie poprzedni raz, gdy go widziała — na tych zdjęciach z klubu.
Lampa błyskowa na tle ciemnej tapicerki, rzeźbione drewno, połyskliwe powierzchnie, ale dialog wyglądał tak samo: mężczyzna kontra neutko. Tym razem to neutko przekazuje mężczyźnie przedmiot pełen władzy. Shaheen Badoor Khan jest niższy niż sobie wyobrażała. Próbuje przypasować mu jakiś epitet: zdrajca, tchórz, cudzołożnik, jednak wszystkie oskarżenia wciąga jak czarna dziura obraz pokoju na końcu korytarza; pokoju, w którym nigdy nie była, o którego istnieniu nie wiedziała, pokoju na końcu dzieciństwa i witającego ją w środku ojca. Tu się dzieje historia, próbuje powiedzieć sobie, by się przebić przez potworny ciężar tego, co opowiedziała jej o nim aeai. Przed tobą, na gruntowej drodze, kształtuje się przyszłość, a ty masz miejsce w pierwszym rzędzie. Siedzisz przy samym piasku, pokrytym krwią i ścięgnami, czujesz ciepłe, świeże pieniądze. Taka historia przydarza się raz na całe życie. To jest twoja Nagroda Pulitzera przed dwudziestym piątym rokiem życia.
I przez resztę żywota, Najia, będziesz już tylko patrzeć w tył.
Pukanie w szybę. Shaheen Badoor Khan kłania się nisko. Najia odkręca szybę. Mężczyzna ma na twarzy siwą szczecinę, oczy zapadnięte z wyczerpania, ale błyska w nich drobniutkie światełko, jak dija kołysząca się na potężnej, ciemnej rzece. Wbrew wszystkiemu, wbrew fali historii, dostrzegł przebłysk zwycięstwa. Najia myśli o kobietach obnoszących swoje walczące koty głową do góry wokół areny, ranne, ale waleczne. Wyciąga rękę.
— Pani Askarzadah. — Głos ma też niższy niż sobie wyobrażała. Ujmuje jej dłoń. — Proszę wybaczyć, że dziś rano trochę wolno kojarzę, bo wciąż przytłaczają mnie ostatnie wydarzenia, ale chciałbym pani podziękować, nie tylko w swoim imieniu — jestem tylko skromnym urzędnikiem — ale w imieniu państwa.
Nie dziękuj mi, myśli Najia. Bo to ja ciebie sprzedałam.
— Nie ma za co — mówi.
— Nie, nie, pani Askarzadah, wykryła pani spisek na taką skalę i tak zuchwały… Jeszcze nie umiem sobie z tym poradzić, to dosłownie mrozi krew w żyłach. Maszyny, sztuczne inteligencje… — Kręci głową, dopiero teraz do Najii dociera, jak bardzo jest zmęczony. — Mam już tę informację, ale to w żadnym razie nie koniec, a wy w żadnym razie nie jesteście jeszcze bezpieczni. Mam plan ewakuacji — w Bharat Sabha każdy ma plan ewakuacji. Planowałem, że pojedziemy z żoną, ale moja żona, jak pani odkryła… — Shaheen Badoor Khan znów kręci głową i tym razem Najia wyczuwa jego niedowierzanie wobec wielowarstwowych zawiłości intrygi i nieposkromionej bezczelności tego spisku. — Powiedzmy, że wciąż mam parę lojalnych osób na wpływowych stanowiskach, a ci, w których lojalność nie mogę wierzyć, są przynajmniej porządnie opłaceni. Mogę przerzucić was do Katmandu, potem obawiam się, że będziecie musieli radzić sobie sami. Chcę prosić tylko o jedno: wiem, że pani jest dziennikarką i ma news dziesięciolecia, ale bardzo proszę nie publikować niczego, dopóki nie rozegram swojej karty, dobrze?
— T… tak… — jąka się Najia. Oczywiście, co tylko zechcesz. Jestem ci to winna. Bo wprawdzie tego nie wiesz, ale to ja jestem twoim oprawcą.
— Dziękuję. Bardzo dziękuję. — Shaheen Badoor Khan zerka na krwawiące niebo, mruży oczy od wątłego, gorzkiego deszczu. — Bo… w życiu nie przeżyłem niczego gorszego. I proszę uwierzyć, gdybym tylko myślał, że to, co mi pani przynosi, pogorszy jeszcze sytuację Bharatu… Dla mojej pani premier nie mogę już nic zrobić, ale na szczęście mogę coś jeszcze uczynić dla państwa. — Prostuje się energicznie, spogląda po deszczowych mokradłach. — Jeszcze długa droga, zanim ktokolwiek z nas będzie bezpieczny.
Żegna się mocnym, ponurym uściskiem dłoni i wraca do auta. Wymieniają jeszcze z Talem po krótkim spojrzeniu.
— Jakiś polityk? — pyta taxi-wallah, wycofując samochód, żeby przepuścić mercedesa.
— To był Shaheen Badoor Khan — odpowiada Tal, siadając na tylnym siedzeniu, obok Najii. — Osobisty sekretarz świętej pamięci Sajidy Rany.
— Jasna cholera! — wykrzykuje taksówkarz, jadąc metr za mercedesem, trąbiąc na pierwsze poranne wozy zaprzężone w woły na bocznej wiejskiej drodze. — Tak to kochacie nasz Bharat!
* * *
Jamshedpur Grameen Bank to kilkanaście wiejskich kobiet-sathin, udzielających mikropożyczek w ponad stu wioskach, większość z nich nigdy nie wyjeżdżała ze swojej biharskiej prowincji, niektóre z nich nawet się nigdy ze sobą nie spotkały, mają jednak pięćdziesiąt lachów zwykłych akcji firmy Ray Power. Ich przedstawicielką jest aeai, pospolita, drobna bibi, generacja 2.1, pulchna i uśmiechnięta, z twarzą pobrużdżoną życiem i jaskrawoczerwoną bindi. Świetnie pasowałaby na ciotkę ze wsi w jakimś odcinku Miasta i wsi. Wita się namaste w hoekowym polu widzenia Vishrama.
— Głosuję za postanowieniem — rzuca słodko jak mamusia i znika.
Vishram przelicza wszystko w głowie, zanim Inder zdąży wyświetlić mu przed oczyma grafikę. Następne są KHP Holdings, mają osiemnaście procent udziałów, zdecydowanie największy pojedynczy akcjonariusz spoza rodziny. Jeśli Bhardwaj zagłosuje na tak, Vishram ma z głowy. Jeśli nie — do wygranej potrzeba mu będzie jedenastu z pozostałych dwudziestu bloków.
— Pan Bhardwaj? — pyta Vishram. Dłonie położył płasko na stole. Nie wolno mu ich podnieść. Zostawiłyby na blacie dwa zaparowane od potu odciski.
Bhardwaj zdejmuje pancerne okulary w tytanowej oprawie, ściera miękką wojłokową ściereczką taktyczną tłustą plamę. Głośno wypuszcza powietrze przez nos.
— Ten sposób postępowania jest niestosowny — mówi. — Mogę tylko powiedzieć, że pod panem Ranjitem Rayem to by się nigdy nie stało. Propozycja jest jednak dobra; nie stać nas, aby ją zignorować. Aprobuję ją więc i głosuję za postanowieniem.
Vishram pozwala mięśniom szczęki i pięści na drobny mentalny skurcz, na takie małe „yes”. Nawet w wieczór, gdy wygrał konkurs Ha Ha Śmieszne, publika nie reagowała takim pomrukiem, jaki rozlega się tutaj wokół stołu, świadcząc, że wszyscy już to sobie przeliczyli w głowie. Czuje, jak udo Marianny Fusco napiera przez chwilę na jego nogę, pod przezroczystą powierzchnią nanodiamentu. Jakiś dostrzeżony kątem oka ruch każe mu unieść wzrok. Matka wymyka się z sali.
Formalności, reszty głosowania, prawie nie słyszy. Drętwo dziękuje udziałowcom i członkom zarządu za wiarę w nazwisko i rodzinę Rayów. Myśląc: Udało się. Udało się. Udało się, kurwa. Mówiąc obecnym, że ich nie zawiedzie, że właśnie zapewnili tej wspaniałej firmie wspaniałą przyszłość. Myśląc: Zabiorę Mariannę Fusco do restauracji, najlepszej, jaką da się znaleźć w stolicy napadniętego państwa, w którym dopiero co zabili panią premier. Zapraszając: wszystkich, aby przeszli dalej korytarzem, żeby na własne oczy zobaczyć przyszłość, za którą głosowali. Myśląc: miękko zasupłany jedwabny szal.
Читать дальше