Ale business służył za przykrywkę dla polityki; dotychczas nasze kontakty z Hongkongiem były raczej rzadkie. Wyoh zajmowała się tym przez telefon, i to bardzo dobrze; drugim członkiem jej komórki został stary towarzysz — „towarzysz Clayton” — który nie tylko miał czystą teczkę w Alvarezowym Zbiorze „Zebra”, lecz także u Wyoh cieszył się znakomitą opinią. Wtajemniczyła go w naszą politykę, przestrzegła przed robaczywymi jabłkami, zachęciła do rozprzestrzenienia systemu komórkowego, przy pozostawieniu starej organizacji nietkniętej. Wyoh kazała mu kontynuować działalność w niej.
Ale telefon to nie to samo co tête-à-tête. Hongkong powinien stanowić naszą fortecę. Był mniej związany z Zarządem, gdyż jego infrastrukturą nie zawiadywał Kompleks; był bardziej niezależny, gdyż brak (do niedawna) transportu kolejowego nie zachęcał do sprzedaży przy rampie wyrzutni; był silniejszy finansowo, gdyż banknoty Banku Hongkongu, Luna, to pieniądz lepszy od oficjalnych bonów Zarządu.
Chyba z jakiegoś tam prawnego punktu widzenia hongkongijskie dolary nie były „pieniędzmi”. Zarząd nie przyjmował ich; kiedy leciałem na Ziemię, musiałem kupować bony Zarządu, żeby zapłacić za bilet. Ale zabierałem ze sobą hongkongijskie dolary, bo u nich na Ziemi można je całkiem korzystnie wymienić, natomiast bony nie są tam prawie nic warte. Może nie były to pieniądze, ale za bilety Banku Hongkongu ręczyli uczciwi kitajscy bankierzy, i były one czymś więcej niż biurokratyczną fikcją. 100 dol. HK warte było 31,1 g złota (stara uncja jubilerska), płatne na żądanie w głównym biurze — i naprawdę trzymali tam złoto, sprowadzone z Australii. Można też było zażyczyć sobie wypłaty w naturze: w wodzie gospodarczej, w stali o określonej charakterystyce, w ciężkiej wodzie do elektrowni itp. Za bony też dało radę to kupić, ale ceny Zarządu wciąż się zmieniały, tzn. wciąż rosły. Nie znam się na fiskusie; kiedy Mike próbował mi to wyjaśnić, rozbolała mnie głowa. Wiem tylko, że cieszyliśmy się, kiedy wpadały nam w ręce te nie-pieniądze, a bony przyjmowaliśmy niechętnie, i to nie tylko z nienawiści do Zarządu.
Hongkong powinien stanowić fortecę Partii. Ale nie stanowił. Postanowiliśmy, że zaryzykuję tam tête-à-tête, wyjawię niektórym osobom moją tożsamość, bo człowiekowi z jedną ręką trudno się zakamuflować. Ryzykowałem nie tylko ja, bo gdybym tam wpadł, byłoby to także zagrożenie dla Wyoh, Mamy, Grega i Sidris. Ale czy gdzieś jest powiedziane, że rewolucja to bezpieczna zabawa?
Jak się okazało, towarzysz Clayton był młodym Japończykiem — nie za młodym, bo oni wszyscy wyglądają młodo, aż do dnia, w którym raptem zaczynają wyglądać staro. Nie był tylko Japończykiem — Malajowie w rodzinie itp. — ale miał japońskie nazwisko, a w rodzinie obowiązywały japońskie zwyczaje; wszystkim rządziło „giri” i „gimu” [15] Giri (jap.) — honorowa obowiązkowość; gimu — obowiązkowość wobec starszych, przełożonych itp.
, a na szczęście dla mnie okazywał on wiele gimu wobec Wyoh.
Clayton nie wywodził się z zesłańców; jego przodkowie jako „ochotnicy” zostali pod lufą załadowani na statek w czasach, gdy Wielkie Chiny konsolidowały swoje imperium na Ziemi. Nie mam mu tego za złe; nienawidził gubernatora równie mocno, jak starzy skazańcy.
Po raz pierwszy spotkaliśmy się w herbaciarni — tak u nich mówi się na pub — i przez dwie godziny rozmawialiśmy o wszystkim, tylko nie o polityce. Wyrobił sobie przez ten czas opinię o mnie i zabrał mnie do siebie do domu. Jedna jedyna rzecz nie podoba mi się w japońskiej gościnności — do tych pionowych wanien wlewają wodę gorącą jak wszyscy diabli.
Ale okazało się, że niczym nie będę musiał ryzykować. Mama-san znała się na makijażu równie dobrze jak Sidris — moja wyjściowa ręka wygląda bardzo przekonująco, a szew zakryłem kimonem. W ciągu dwóch dni spotkałem się z czterema komórkami, jako „towarzysz Bork” w makijażu, kimonie i tabi, a jeśli był wśród nich szpieg, nie sądzę, żeby rozpoznał we mnie Manuela O’Kelly’ego. Byłem wszechstronnie obryty, znałem mnóstwo cyfr i prognoz, mówiłem zaś tylko o jednym: o klęsce głodu w 82, za sześć lat.
— Wy w Hongkongu macie szczęście, nie poczujecie tego tak szybko. Ale teraz, kiedy macie tu kolejkę, zobaczycie, że coraz więcej ludzi będzie się tu przestawiać na pszenicę i ryż i wysyłać je do wyrzutni. Przyjdzie i na was kolej.
To ich poruszyło. Stara organizacja, z tego co zobaczyłem i o czym mi opowiadano, posługiwała się głównie retoryką, pieśniami masowymi i emocjami, jak Kościół. Ja powiedziałem po prostu:
— Tak to wygląda, towarzysze. Sprawdźcie moje obliczenia; zostawię wam wszystkie dane.
Z jednym towarzyszem spotkałem się na osobności. Kitajski inżynier może skopiować wszystko, jeśli tylko dobrze się temu przyjrzy. Spytałem go, czy widział kiedyś karabin laserowy na tyle lekki, żeby można go nosić na ramieniu. Nie widział. Zauważyłem, że w dzisiejszych czasach dzięki paszportom trudno jest coś przeszmuglować. Zamyślił się i odparł, że diamenty są bardzo małe — i że w przyszłym tygodniu jedzie do Luna City odwiedzić kuzyna. Powiedziałem, że wujek Adam ucieszyłby się z jego telefonu.
W sumie była to bardzo owocna podróż. W drodze powrotnej zatrzymałem się w Nowymlenie, żeby sprawdzić, jak spisuje się pewien staroświecki „Foreman” na taśmę perforowaną, którego jakiś czas temu remontowałem, potem zjadłem lunch i napotkałem ojca. Bardzo się lubimy, ale nie rozpaczamy, jeśli nie zobaczymy się przez parę lat. Pogawędziliśmy sobie przy piwie i sandwiczu, a kiedy wstawałem, powiedział:
— Fajnie, że się spotkaliśmy, Mannie. Wolna Luna!
Powtórzyłem to, bo bałem się milczeć. Mój rodziciel to najbardziej apolityczny cynik na całym świecie; jeśli on publicznie mówi coś takiego, to nasza kampania nie idzie na marne.
Przybyłem więc do L-City z podbudowanym morale i niezbyt zmęczony, bo drzemałem od Torricelliego. Z Południowej Stacji poszedłem przez Obwodnicę, potem na dół, do Dolnej Alei, bo nie chciałem przedzierać się w drodze do domu przez tłumy na Promenadzie Carvera. Po drodze zajrzałem do sądu sędziego Brody’ego, żeby się z nim przywitać. Brody to mój stary kumpel, łączy nas też amputacja. Kiedy stracił nogę, został sędzią i miał spore powodzenie; w tamtych czasach nie było chyba w L-City innego sędziego, który nie musiałby dorabiać sobie jakąś fuchą, choćby bukmacherką czy ubezpieczeniami.
Jeśli dwóch facetów poddawało swój spór pod osąd Brody’ego, a on nie mógł ich przekonać, że jego decyzja jest sprawiedliwa, to oddawał im honoraria i, jeśli chcieli się bić, za darmo sędziował w pojedynku — i aż do ostatniej chwili usiłował ich namówić, żeby nie używali noży.
Nie było go w sądzie, choć na stole leżał biret. Chciałem wychodzić, ale w drzwiach pojawiła się grupka stiliagów. Była z nimi dziewczyna, a wlekli jakiegoś starszego od nich faceta. Był nieco pokiereszowany, a jego ubranie miało w sobie to nieuchwytne coś, co mówi „turysta”.
Nawet wtedy przyjeżdżali do nas turyści. Może nie hordami, ale całkiem sporo. Przylatywali z Ziemi, tydzień mieszkali w hotelu i wracali tym samym statkiem, czasami siedzieli do odlotu następnego. Po paru dniach zwiedzania i po obowiązkowym kretyńskim spacerze po powierzchni większość z nich wypełniała pobyt hazardem. Większość Lunatyków ignorowała ich i tolerowała ich dziwactwa.
Jeden chłopak, najstarszy, może osiemnastoletni, chyba wódz, powiedział do mnie:
Читать дальше