— No, prawie żadnej — poprawił się. — Oczywiście zrobiła dziurę, ale ją pięknie załatałem. Już niedługo powinien pan wrócić do zdrowia.
— Świetnie.
— A jeśli chodzi o te pozwolenia…
— Tak. W porządku. Wszystko dla nauki, postępu i tak dalej.
Podpisując papiery i zastanawiając się nad trajektorią kuli, zapytałem go: — W jaki sposób się tu znalazłem?
— Przywiozła pana na ostry dyżur policja — odpowiedział. — Nie zostaliśmy poinformowani o okolicznościach, hmm, sytuacji, które doprowadziły do strzelaniny.
— Strzelaniny? Ilu nas tam było?
— No, razem siedem osób. Naprawdę nie mogę z panem omawiać innych przypadków.
Przerwałem podpisywanie w połowie mojego nazwiska.
— Hal Sidmore jest moim najlepszym przyjacielem — rzekłem unosząc pióro i rzucając znacząco okiem na formularze — a jego żona ma na imię Mary.
— Nie zostali poważnie ranni — powiedział szybko. — Pan Sidmore ma złamaną rękę, a jego żona kilka zadrapań. Tylko tyle. Właściwie on czeka, żeby się z panem zobaczyć.
— Chcę go zobaczyć — powiedziałem. — Czuję się na siłach.
— Wkrótce go tu przyślę.
.— Znakomicie.
Skończyłem podpisywać i zwróciłem mu pióro i dokumenty.
— Czy mógłbym usiąść trochę wyżej? — poprosiłem.
— Nie widzę przeciwskazań.
Poprawił odpowiednio posłanie.
— I gdybym mógł jeszcze poprosić pana o szklankę wody…
Nalał mi i zaczekał, aż prawie wszystko wypiłem.
— Dobrze — powiedział. — Zajrzę do pana później. Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym przyprowadził kilku studentów, żeby posłuchali pańskiego serca?
— Nie, jeśli obieca mi pan przysłać egzemplarz tego artykułu.
— Dobrze — powiedział — przyślę go panu. Proszę się nie przemęczać.
— Będę o tym pamiętać.
Zwinął swój uśmiech i poszedł, a ja leżałem wykrzywiając się do tabliczki z napisem SUASHIW.
W jakiś czas potem do pokoju wszedł Hal. Zdążyła już ze mnie opaść kolejna warstwa odurzenia i dezorientacji. Miał na sobie zwykłe ubranie, a prawą rękę — chwileczkę, przepraszam — lewą rękę podtrzymywał mvi temblak. Miał też na czole niewielki siniak.
Uśmiechnąłem się, żeby pokazać mu, że życie jest piękne, a ponieważ znałem już pocieszającą odpowiedź, zapytałem: — Jak się czuje Mary?
— Świetnie — odpowiedział. — Naprawdę dobrze. Jest wstrząśnięta i podrapana, ale to nic poważnego. A ty?
— Czuję się, jakby osioł kopnął mnie w pierś — odparłem. — Lekarz stwierdził, że mogło być gorzej.
— Tak, powiedział, że masz szczęście. Tak nawiasem mówiąc, zakochał się w twoim sercu. Gdybym to był ja, trochę by mi było nieswojo — ja tu bezradny, a on wypisuje te recepty…
— Dzięki. Cieszę się, że wpadłeś mnie pocieszyć. Powiesz mi, co się stało, czy mam sobie kupić gazetę?
Nie wiedziałem, że ci się śpieszy. Będę się więc streszczał: wszyscy zostaliśmy postrzeleni.
— Rozumiem. A teraz trochę obszerniej. Dobra. Rzuciłeś się na faceta z pistoletem…
— Na Jamiego. Tak. Mów dalej.
— Strzelił do ciebie. Upadłeś. Odfajkuj się. Potem strzelił do Paula.
— Odfajkowany.
— Ale kiedy Jamie był odwrócony do ciebie, Paul częściowo wydobył się spod gratów, które na niego spadły. Mniej więcej w tym samym momencie, w którym strzelił do niego Jamie, on strzelił do Jamiego. Trafił.
— A więc postrzelili się nawzajem. Odfajkowane.
— Rzuciłem się na tego drugiego w chwilę potem, jak ty skoczyłeś na Jamiego.
— Zeemeister. Tak.
— Zdążył już wyciągnąć broń i kilka razy wystrzelić. Za pierwszym razem chybił. Potem zaczęliśmy się szamotać. Nawiasem mówiąc, jest cholernie silny.
— Wiem. Kto następny do odfajkowania?
— Nie jestem pewien. Bezpośredni strzał czy też rykoszet drasnął Mary w głowę, a drugi albo trzeci strzał Zeemeistera — nie wiem dokładnie, który — trafił mnie w ramię.
— Tak czy owak dwie fajki. Kto strzelał do Zeemeistera?
— Gliniarz. Właśnie wtedy wpadli do środka.
— Skąd się wzięli? Skąd wiedzieli, co się dzieje?
— Usłyszałem, jak później rozmawiali. Jechali za Paulem…
—… który pewnie jechał za nami?
— Na to wygląda.
— Ale ja myślałem, że on nie żyje. Podawali w wiadomościach.
— No to było nas dwóch. W dalszym ciągu nie wiem, co się stało. Jego pokój jest pilnowany i nikt nic nie mówi.
— To on jeszcze żyje?
— Takie słyszałem ostatnio wiadomości. Nie mogłem się jednak dowiedzieć o nim niczego więcej. Wydaje się, że wszyscy przeżyliśmy.
— Fatalnie — a przynajmniej w dwóch przypadkach. Chwileczkę. Doktor Drade powiedział, że padło siedem strzałów.
— Tak. Było to dla nich nieco kompromitujące: jeden z policjantów postrzelił się w stopę.
— Aha. To odfajkowaliśmy wszystkich. Co jeszcze?
— Co, co jeszcze?
— Dowiedziałeś się czegoś z tego wszystkiego? Na przykład czegoś o kamieniu?
— Nie, niczego. Wiesz wszystko to, co i ja.
— Fatalnie.
Zacząłem ziewać bez opamiętania. Właśnie wtedy do pokoju zajrzała pielęgniarka.
— Będę musiała pana wyprosić — powiedziała. — Nie wolno nam go zmęczyć.
— Dobrze, w porządku — odparł. — Jadę do domu, Fred. Wrócę, gdy tylko pozwolą mi znów cię odwiedzić. Mam ci coś przynieść?
— Czy jest tu sprzęt tlenowy?
— Nie, stoi na korytarzu.
— To przynieś mi papierosy. I powiedz im, żeby zabrali tę cholerną tabliczkę. Nieważne. Sam to zrobię. Przepraszam. Nie mogę przestać. Przekaż Mary wyrazy współczucia i tak dalej. Mam nadzieję, że nie boli ją głowa. Czy mówiłem ci kiedykolwiek o kwiatach, które pieprzą się z osami?
— Nie.
— Obawiam się, że musi pan już iść — odezwała się pielęgniarka.
— W porządku.
— Powiedz tej pani, że orchideą to ona nie jest — poprosiłem — nawet jeśli jestem przez nią zły jak osa — i zapadłem w nadal miękki środek rzeczy, gdzie życie było o wiele prostsze i gdzie obniżono mi łóżko.
Drzemać. Drzemać, drzemać.
Błyszczeć?
Błyszczeć. Także lśnić i świecić.
Usłyszałem, że ktoś wszedł do mojego pokoju, i otworzyłem oczy na tyle, żeby zobaczyć, że jeszcze jest dzień.
Jeszcze?
Policzyłem czas. Minął dzień, noc i kawałek następnego dnia. Zjadłem kilka posiłków, porozmawiałem z doktorem Drade’em i zostałem osłuchany przez studentów. Wrócił Hal, bardziej zadowolony, i zostawił mi papierosy. Drade powiedział, że mogę je sobie palić, choć to wbrew jego zaleceniom, co też zrobiłem. Potem przespałem się jeszcze trochę. Ach tak, tu jestem…
W moje wąskie pole widzenia powoli weszły dwie postacie. Chrząknięcia, które potem nastąpiły, wydawał Drade.
W końcu jakby zastanowił się na głos: — Panie Cassidy, nie śpi pan?
Ziewnąłem, przeciągnąłem się i udawałem, że przychodzę do siebie, a jednocześnie oceniałem sytuację. Obok Drade’a stał wysoki, ponuro wyglądający osobnik. Sprawiały to ciemne okulary i czarny garnitur. Zdusiłem jednak dowcip o właścicielach zakładów pogrzebowych, kiedy zauważyłem, że prawą ręką facet trzyma szelki dosyć parszywie wyglądającego psa-przewodnika, który usiłował siedzieć obok niego na baczność. W lewej ręce trzymał najwyraźniej ciężką walizkę.
— Nie — powiedziałem sięgając do sterów i unosząc się do pozycji siedzącej. — Co się dzieje?
Читать дальше