Zadzwonił telefon.
— Czy to Bili Smith z Krajowej Komisji Bezpieczeństwa Transportu?
— Już nie — odpowiedziałem.
— Tak słyszałem. Rozmawiałem z paroma pańskimi współpracownikami. Próbują to utrzymać w tajemnicy, ale słyszałem, że ma pan bombową historię. Coś na temat UFO, które spowodowały zderzenie samolotów w Kalifornii w zeszłym miesiącu. Gdybyśmy mogli spotkać się jutro, gwarantuję, że wysłucham pana z życzliwością, jakiej nie doczeka się pan od „New York Timesa”.
— Pan jest dziennikarzem?
— Nie przedstawiłem się? Jestem Irving Green z tygodnika „National Enquirer”. Proszę tylko o pół godziny Ja wszystko napiszę, może się pan nie przejmować. Jeżeli pana historia jest coś warta, istnieje szansa na książkę, a potem kto wie? Mamy teraz modę na takie filmy.
Odłożyłem słuchawkę. Nie byłem nawet zły, ale nie widziałem sensu ogłaszania mojej historii światu obok najnowszego lekarstwa na raka oraz romansów Jackie, Burta i aniołków Charlie’ego.
Jednak telefon o czymś mi przypomniał. Musiałem przez chwilę szukać adresu, ale go znalazłem., Zatelefonowałem do American Airlines, gdyż była to pierwsza linia w książce telefonicznej, która latała w potrzebnym mi kierunku.
W pięć godzin później leciałem nocnym rejsem do Los Angeles.
Wynająłem samochód i wyruszyłem do Santa Barbara. Nie sprawdzałem telefonicznie, czy gospodarz jest w domu, bo nie chciałem przyznać się sam przed sobą, co robię i jak niewielkiej szansy się chwytam.
Arnold Mayer miał niecodzienny dom. Wiedziałem, gdzie go szukać, bo w kilka dni po konferencji prasowej przysłał mi wizytówkę z telefonem i adresem. Było to w czasie, kiedy jeszcze myślałem, że uda mi się przedstawić coś, czego ludzie będą chcieli wysłuchać. Teraz został mi tylko on. Interesowało go, czy natrafiłem na coś niezwykłego, i byłem teraz gotów zająć mu trochę czasu.
Przejechałem parokrotnie przed jego domem, zanim się odważyłem zatrzymać. Dom stał za miastem na zarośniętym kilku-akrowym placu. Miał wysoką antenę, która wyglądała mi na wyposażenie krótkofalówki, był tam też rząd baterii słonecznych oraz wielka i droga czasza do odbioru satelitarnego, wycelowana w poranne niebo.
Wyraźnie nie przejmował się tym, co powiedzą sąsiedzi, zresztą nie musiał. Ostatnie zabudowania, jakie widziałem, znajdowały się w odległości około mili. Mayer przed domem miał istny śmietnik. Były tam porozrzucane różne dziwne rzeczy — kadłub starego myśliwca F-86 z leżącym obok zardzewiałym silnikiem, jakieś wraki samochodów, stare telewizory i wielkie stosy różnego sprzętu elektronicznego, od antycznych UNIVAC-ów do wnętrzności dość nowego magnetowidu.
Brzmi to, jakbym opisywał podwórko biednego wieśniaka z Georgii, i tak faktycznie wyglądało, tyle że zwalono tu złom wysokiej technologii. A pośrodku wznosił się solidny piętrowy dom z czerwonej cegły, z dachem najeżonym antenami.
Chodnik był spękany i z drzwi frontowych dawno odpadł lakier, ale w zasadzie wszystko wyglądało solidnie. Uznałem, że Maye-rowi po prostu nie zależy na robieniu wrażenia.
Wziąłem głęboki oddech i nacisnąłem guzik dzwonka. Gdzieś w głębi domu odezwała się idiotyczna pięciotonowa melodyjka z „Bliskich spotkań”. Miałem nadzieję, że to żart.
Ubrany był w żółtą koszulę z małym aligatorkiem i zachlapane farbą robocze spodnie. Zdziwiłem się, że jest aż tak wysoki. Tamtego wieczoru patrzyłem na niego z podium i wydawał się niższy. Prawie cały czubek głowy miał łysy i lśniący, a te resztki włosów, jakie mu pozostały, były całkiem siwe. W niczym nie przypominał Einsteina, ale i tak o nim pomyślałem.
— Bili Smith — powiedział z miłym uśmiechem. Położył mi lekko dłoń na ramieniu i stanął bokiem, kierując mnie do środka z fa-miliarnością, która mnie nie zachwycała. Zamknął drzwi i zwrócił się do mnie. — Spodziewałem się pana.
— To ciekawe, bo jeszcze kilka godzin temu nie wiedziałem, że tu przyjadę.
— A dokąd jeszcze mógłby się pan udać? Słyszałem, co się panu przydarzyło. Współczuję, ale nie mogę powiedzieć, że jestem zdziwiony.
— Co pan wie?
— Bardzo niewiele. Tyle że zachowywał się pan dziwnie. Informatorzy przekazywali mi fascynujące wieści, w istocie głównie plotki. Miałem nadzieję, że zechce pan coś przedyskutować ze mną. I oto pan jest.
— Nie jestem pewien, po co tu przyjechałem.
Skinął głową.
— Może zaczeka pan przez chwilę w moim gabinecie i przemyśli to sobie. Ja mam w innym pokoju rozpoczętą pracę, którą muszę dokończyć.
Chciałem zaprotestować, ale już wyszedł.
Jego „gabinet” był niesamowity. Podobał mi się.
Jedna ściana stanowiła właściwie wielkie okno. Wychodziło na dolinę, w oddali przebiegała autostrada. Nieco bliżej rozciągał się jakiś sad, a jeszcze bliżej duży zadbany ogród warzywny, zupełne przeciwieństwo tego, co działo się przed domem.
Ściany zajmowały półki zapchane książkami. Na półkach mieściły się też taśmy komputerowe, dyskietki, płytki, nie oprawione maszynopisy i czasopisma. Były i meble, ale żeby usiąść na którymś z krzeseł lub foteli, musiałbym usunąć z niego stos papierów. Stało tu wspaniałe, stare drewniane biurko, na nim komputer najnowszej generacji, a dalej zbudowany z laboratoryjnych podzespołów system stereo. Głośniki, sądząc z rozmiarów, mogły rozsadzić każdą salę koncertową.
Mayer miał prawdziwe panoptikum. Były tu wypchane ptaki w szklanych słojach, mosiężne astrolabium, globus, na widok którego każdy kolekcjoner pozieleniałby z zazdrości. Zobaczyłem wypatroszony chromatograf gazowy, przy którym porzucono narzędzia, fonograf Edisona na cylindry, trzy Selectriksy IBM pokryte kurzem w kącie, olbrzymią kserokopiarkę, częściowo wsuniętą przez drzwi do następnego pokoju, i kryształową kulę, która nie przeszłaby przez obręcz do gry w koszykówkę. Tu i ówdzie na stołach walały się różne szkła laboratoryjne.
Jedynie nad kominkiem pozostawiono wolny kawałek ściany, wolny w tym sensie, że nie zajmowały go półki z książkami, natomiast obwieszony był zdjęciami i dyplomami. Na gzymsie kominka stało kilka pucharów.
Wpatrywałem się w jeden z dyplomów przez dłuższą chwilę, zanim zorientowałem się, że to Nagroda Nobla. Sądziłem, że przyznają tam medale, ale może medal trzymał Mayer gdzie indziej. Tu wisiał ozdobny pergamin za fizykę z datą z lat sześćdziesiątych. Pomyślałem, że powinienem kojarzyć jego nazwisko, ale przyznają te nagrody czterem czy pięciu uczonym rocznie i zwykle ani się nie zna ich nazwisk, ani się nie wie, za co zostali nagrodzeni. Mimo to byłem pod wrażeniem.
Wisiało tam też zdjęcie Mayera z prezydentem Eisenhowerem, podpisane: „Pozdrowienia, Ike”. Było zdjęcie grupowe: Mayer, Li-nus Pauling, Oppenheimer i Edward Teller. Była fotografia znacznie młodszego Mayera ściskającego dłoń samego mistrza teorii względności, Alberta Einsteina. Bez autografu. Miałem rację, Mayer nie był do niego ani trochę podobny.
— Tak, tak — odezwał się za moimi plecami — jestem jak szczur, który wszystko gromadzi. Kiedyś wyrzucałem niepotrzebne rzeczy, ale po kilku latach ich szukałem i nie mogłem znaleźć.
Wszedł do gabinetu wycierając ręce ścierką. Wyglądał na zaaferowanego. Zastanawiałem się dlaczego, póki nie zgarnął talerza z nadjedzoną kanapką i kieliszka od wina z czerwonym piętnem na dnie. Krzątał się po gabinecie nie naruszając w niczym bałaganu, ale sprawiając wrażenie, że chce posprzątać.
— Raz w tygodniu przychodzi tu sprzątaczka — tłumaczył się. — Pilnuje, bym nie utonął w brudach i żeby się tu nie zagnieździł tyfus. — Zwinął brudną koszulę i jedną czerwoną skarpetkę.
Читать дальше