Pewnego wieczoru, czując odrazę do siebie i niczego nie pragnąc bardziej niż stania się na powrót osobą, którą był rok wcześniej, zadzwonił do Boba Lundgrena, żeby zobaczyć, czy mógłby dostać znów swoją dawną pracę, ale oczywiście już dawno ktoś ją wziął. Bob był pijany, jak zwykle ostatnimi czasy, i upierał się przy dalszym gadaniu, chociaż Daniel powiedział mu, że go na to nie stać. Bob podrążył trochę, najpierw w sprawie domniemanego deficytu u Daniela, a potem przeszedł bezpośrednio do Boi. Niby to próbował być dobroduszny jak w męskiej szatni, ale jego żarty robiły się coraz bardziej otwarcie złośliwe. Daniel nie wiedział, co powiedzieć. Po prostu siedział tam, na brzegu łóżka swoich rodziców (to tam stał telefon), trzymając zapoconą słuchawkę i czując się coraz gorzej. Pełna urazy cisza narastała między nimi, gdy Daniel w końcu przestał udawać, że jest rozbawiony.
— No cóż, Dan, bracie, do zobaczenia u nas — rzucił wreszcie Bob.
— Pewnie.
— Nie rób niczego, czego ja bym nie zrobił.
— Och, na pewno — powiedział Daniel tonem, który miał ranić.
— A co to, do diabła, ma znaczyć?
— To miało znaczyć, że dałoby mi to mnóstwo swobody. To był żart. Ja śmiałem się ze wszystkich twoich żartów. Ty powinieneś się śmiać z niektórych moich.
— Nie wydawało mi się, żeby to był bardzo zabawny żart.
— No to jesteśmy kwita.
— Odpieprz się, Weinreb!
— Czy słyszałeś ten o nimfomance, która wyszła za alkoholika?
Zanim Bob zdążył odpowiedzieć, Daniel odłożył słuchawkę. Co było końcem, raczej definitywnym, tej przyjaźni. Takiej, jaką była.
Pewnego dnia, w najbardziej bezlitosnej fazie sierpnia, zaraz po tym, jak bliźniaczki zostały wysłane z tuzinem innych dziewczynek-zuchów na swój pierwszy letni obóz, Milly oznajmiła, że wyjeżdża do Minneapolis na tydzień pełen filmów, zakupów i sybaryckiego lenistwa.
— Znudziło mi się — stwierdziła — zabijanie komarów w wynajętej chacie, kiedy Abe odchodzi, żeby wpatrywać się w falki w stawie. Nie tak sobie wyobrażam wakacje; nigdy tak nie było.
Ojciec Daniela, który faktycznie planował kolejną wycieczkę wędkarską, ustąpił, nawet nie próbując wynegocjować kompromisu. Chyba że, co wydawało się prawdopodobne, negocjacje już zostały przeprowadzone za kulisami i oficjalną kapitulację przy kolacji odegrano wyłącznie ze względu na syna. Z powodu wyjazdu rodziców poproszono Daniela, częstego gościa na lunchu i obiedzie, o pozostanie w Worry przez cały tydzień, kiedy miało ich nie być.
Myślał, że już nie można go oszołomić, że stawił czoło wystarczającej dawce przepychu i splendoru tego miejsca, dotykał i kosztował ich wystarczająco często, by bardziej długotrwały widok nie miał nad nim żadnej władzy. Ale był oszołomiony, a władza w istocie okazała się dość znaczna. Dostał pokój obok pokoju Boi, nadal wyposażony, od epoki wizyty panny Marspan, w ogromny zestaw muzyczny, w tym organy teatralne, na których mógł grać (używając słuchawek) o każdej porze dnia albo nocy. Wysokość sufitu, gdy leżał rozwalony w swoim łóżku, jeszcze bardziej niesamowita wysokość okien, które wznosiły się do zaledwie paru cali od gzymsów, widok z tych okien przez lasek zdrowych wiązów (największe skupisko wiązów pozostałe w Iowa), blask nawoskowanego umeblowania z palisandru i drewna wiśniowego, hipnotyczna gmatwanina dywanów (były trzy), cisza, chłód, poczucie pragnień bezustannie, bez wysiłku zaspokajanych: trudno było zachować jakikolwiek dystans psychologiczny do takich rzeczy, trudno było nie pragnąć ich i (zatem) nie pożądać. Ciągle byłeś głaskany, pieszczony, uwodzony — przez zapach i ślizganie się mydła, przez pościel na łóżku, przez kolory obrazów na ścianach, te same emaliowe kolory, które pojawiały się, musując w jego głowie, kiedy zaciskał oczy podczas orgazmu: ciemniejące róże, rozpływające się błękity, fiołki i lawendy, seledynowe zielenie i cytrynowe żółcie. Jak kurtyzany udające, że są jedynie matronami o pewnej elegancji, te obrazy, w swoich rzeźbionych i pozłacanych ramach, wisiały na adamaszkowych ścianach całkiem tak, jakby były, jak oznajmiały, zwykłymi niewinnymi miskami owoców i wirami farby. W rzeczywistości wszystkie one stanowiły zachęty do gwałtu.
Wszędzie, gdzie popatrzyłeś: seks. Nie mógł myśleć o niczym innym. Siedział często przy stole obiadowym, rozmawiając o czymś (albo, co bardziej prawdopodobne, słuchając), i smak sosu na jego języku stawał się jednym ze smakiem Boi godzinę wcześniej, kiedy się kochali, smakiem, który nagle mógł zostać przytłoczony przez spazm rozkoszy tam właśnie, przy stole obiadowym, usztywniający jego kręgosłup i unieruchamiający umysł. Patrzył na Boę (albo, równie często, Aletheę) i jego wyobraźnia zaczynała pracować na przyśpieszonych obrotach, aż wymykała się spod kontroli, aż nie było w jego głowie niczego oprócz obrazu, ogromnego i niezróżnicowanego, ich kopulacji. Nawet nie ich, tak naprawdę, ale kosmicznej abstrakcji, bezcielesnego, błogiego rytmu, któremu okazywały posłuszeństwo nawet płomienie świec.
Było tak samo, kiedy słuchali muzyki. Przeczytał w jakimś poradniku pożyczonym mu przez panią Boismortier, że słuchanie zbyt wielu płyt to zły pomysł. Sposobem, by odkryć, o czym jest jakiś utwór muzyczny, było zagranie go samemu, a w razie niemożności — usłyszenie jego wykonania na żywo. Zwyczaj słuchania płyt był formą samogwałtu. Ale, ach, można powiedzieć coś pozytywnego o tym zwyczaju. Panie Boże, jakiej muzyki słuchali w tamtym tygodniu! Jakie przyjemności dzielili! Jakie podniecone poruszenia palców, jakie kadencje i solówki, jakie zdumiewające przejścia do tonacji moll, jakie westchnienia i uśmiechy i tajemne wspólne uczucia, nagle rozjaśniane jak w najbardziej błyszczącym i świecącym z luster!
Zaświtało mu, że właśnie o to chodzi w zakochaniu. To dlatego ludzie robili wokół tego tyle szumu. Dlatego mówili, że dzięki temu świat się kręci. Tak było! Stał z Boą na dachu wieży Worry i patrzył, jak słońce wschodzi nad zielonym ciałem ziemi, i czuł, że jest, wraz z nią, w niewysłowiony sposób, częścią pojedynczego procesu, który zaczynał się w tym odległym piecu spalającym atomy, by powstała energia. Nie potrafiłby wyjaśnić, jak to się dzieje, ani też nie potrafił utrzymać dłużej niż przez chwilę tego wielkiego poczucia ogarniającej go Miłości, momentu, kiedy czuł, jak igły światła przebijają osobne ciała jego i Boi, dziejąc je jak dwie nici w zawiły motek hojności tego lata. Był to tylko pojedynczy moment — i odszedł.
Ale za każdym razem, gdy się kochali, było tak, jakby poruszali się znów ku temu momentowi, który po powolnym wstępie nagle, w swoim ogromnym majestacie, rozkwitał wewnątrz nich, a potem delirium wzbierało, gdy przenosili się bez wysiłku z jednego szczytu na inny, w zachwycie, unosząc się radością — wygnańcy z ziemi, uwolnieni od grawitacji i praw ruchu. To było niebo, a oni mieli klucze. Jak mogli powstrzymać się od wracania tam, nawet gdyby chcieli?
Późnym wieczorem w ostatnim dniu swojego pobytu w Worry, wracając z pokoju Boi do własnego, Daniel spotkał na korytarzu czekającego na niego Robertsa, lokaja pana Whitinga. Roberts powiedział poufnym szeptem, że pan Whiting chciałby zamienić parę słów z Danielem w swoim gabinecie. Czy zechciałby pójść tędy? Wydawało się bezcelowe argumentowanie, że nie jest odpowiednio ubrany, by odwiedzić pana Whitinga, a więc ruszył, w szlafroku i kapciach, do salonu, w którym po raz pierwszy jadł podwieczorek z tą rodziną, potem przez rodzaj śluzy łączącej ten pokój z wewnętrzną wieżą, uszczelniony korytarz z wirującymi silnikami, migoczącymi światłami i dziwacznymi mechanicznymi urządzeniami. Zastanawiał się, idąc przez tę pułapkę na wróżki, czy kiedykolwiek naprawdę posłużyła celowi, w którym została zbudowana. Czy znajdowały się tam, zagubione w wiecznym obrotowym ruchu rozmaitych wirów, albo ugrzęzły w ułamku okresowym jakiegoś zawadzającego banku danych — złapane w sidła dusze, na zawsze niezdolne do powrotu do swych ciał? Na to pytanie nie mogła jednak istnieć odpowiedź dla kogoś, kto wchodził tak jak on teraz, cieleśnie.
Читать дальше