Tylko Bates i ja. Żołnierz-pacyfistka i szansa jak przy rzucie monetą.
Miałem gęsią skórkę, jak zawsze. W głowie skrobały i drapały te same duchy. Tym razem jednak strach wydawał się stłumiony. Odległy. Może to po prostu kwestia czasu, tego, że lecimy przez magnetyczny krajobraz zbyt szybko, by którakolwiek ze zjaw zdążyła się głębiej okopać. A może czegoś jeszcze. Może nie bałem się już duchów, bo tym razem polowaliśmy na potwory.
Wężydło zrzuciło najwyraźniej wszystkie sieci, które rozsnuliśmy, wchodząc tutaj; pędziło po ścianach z pełną prędkością, wyrzucając ramiona w przód jak atakujące węże, skacząc tak szybko, że roboty ledwo nadążały wzrokiem za jego wijącą się we mgle sylwetką. Nagle skoczyło w bok, pożeglowało w poprzek korytarza i zniknęło w mniejszym tunelu. Roboty zakręciły w pościgu, zderzając się ze ścianami, potykając…
…stając…
…i nagle Bates gwałtownie hamuje, wyskakując za mnie, wymachującego pistoletem. W następnej chwili minąłem roboty; moja smycz napięła się i pociągnęła z powrotem, osadzając mnie poślizgiem na miejscu. Przez sekundę czy dwie byłem na linii frontu. Przez sekundę czy dwie byłem linią frontu, ja, Siri Keeton, protokolant, wtyka, zawodowy ciemniak. Unosiłem się tam i tyle, w hełmie grzmiał własny oddech, a parę metrów dalej ściany…
Wiły się…
Perystaltyka, pomyślałem z początku. Ten ruch jednak w ogóle nie przypominał powolnych, rozkołysanych fal przechodzących zwykle po korytarzach Rorschacha. Więc halucynacja, poprawiłem się — wtem ściany wyciągnęły tysiąc podobnych do biczów wapnistych języków, które chwyciły nasz łup ze wszystkich stron i rozdarły na strzępy…
Coś chwyciło mnie i obróciło. Nagle znalazłem się przyciśnięty do piersi jednego z trepów, który strzelał z tylnych luf, z maksymalną szybkością wycofując się korytarzem. Drugi trzymał w objęciach Bates. Kotłowanina za nami oddaliła się, ale wciąż miałem w tyle oczu jej obraz, ostry i bezceremonialny jak halucynacja.
Wszędzie wężydła. Ich rój kłębił się na ścianach, sięgając po intruza, wyskakując kontratakiem w światło tunelu.
Nie przeciwko nam. Zaatakowały swojego. Widziałem, jak odrywają mu trzy ramiona, potem zniknął w kłębiącej się masie pośrodku przejścia.
My uciekliśmy. Odwróciłem się do Bates — „Widziałaś” — ale ugryzłem się w język. Grobowe skupienie na jej twarzy było nie do pomylenia nawet przez dwie szybki i trzy metry metanu. Według wyświetlacza zrobiła lobotomię obu trepom, pominęła całą tę wspaniałą, autonomicznie podejmującą decyzje elektronikę i prowadziła je sama, ręcznie, jak marionetki.
Na wyświetlaczu tylnego sonaru pojawiły się zmierzwione, ziarniste echa. Wężydła skończyły składać ofiarę. Teraz goniły nas. Mój trep potknął się i obił o ścianę korytarza. Zębate odłamki jakichś obcych ozdób wyryły równoległe ślady w szybce mojego hełmu i przez pancerną tkaninę skafandra rozsiekały mi mięsień uda. Powstrzymałem krzyk. Ale i tak się wyrwał. W moim hełmie pękł tuzin zgniłych jaj, a jakiś absurdalny alarm rozćwierkał się oburzonym tonem. Zakaszlałem. Oczy mi łzawiły i szczypały w tym smrodzie; ledwo widziałem siwerty na wyświetlaczu, błyskawicznie zapalające się czerwienią.
Bates wiozła nas bez słowa.
Szybka hełmu zagoiła się na tyle, by wyłączyć alarm. Powietrze zaczęło się oczyszczać. Wężydła nas doganiały; gdy z powrotem mogłem wyraźnie widzieć, były tylko parę metrów od nas. W górze, przed nami, za zakrętem tunelu ukazała się Sascha — Sascha, która nie miała zastępcy, Sascha, której inne rdzenie zostały na rozkaz Sarastiego wyłączone. Na początku Susan protestowała…
— Jeśli będzie jakaś okazja do komunikacji…
— Nie będzie — uciął.
…A więc była tam Sascha, bardziej odporna na wpływ Rorschacha, według jakiegoś kryterium, którego nigdy nie rozumiałem, zwinięta w embrion z rękawicami przyciśniętymi do hełmu, tak że mogłem tylko modlić się do jakiegoś zakurzonego boga, żeby zdążyła zastawić pułapkę, zanim Rorschach się do niej dobrał. A wężydła były tuż za nami, Bates krzyczała: „Sascha! Zejdź kurwa z drogi!” i ostro hamowała, o wiele za wcześnie, horda wężydeł łapała nas za pięty, Bates wrzeszczała: „Sascha!”, aż wreszcie Sascha ruszyła się, zareagowała, odbiła od najbliższej ściany i zniknęła w dziurze, przez którą weszliśmy. Bates szarpnęła w głowie jakąś wajchę. Nasze wojenne limuzyny gwałtownie skręciły, plunęły iskrami i pociskami i zanurkowały za nią.
Sascha zastawiła pułapkę tuż pod naszym otworem. Bates uzbroiła ją w przelocie jednym pacnięciem rękawicy. Resztę miały zrobić czujniki ruchu, ale wróg był tuż za nami i nie mieliśmy żadnego zapasu.
Uruchomiła się, kiedy wyłaziłem do przedsionka. Sieć wystrzeliła z armatki za mną wspaniałym eksplodującym stożkiem, złapała coś, wessała się w króliczą norę i odskoczyła z powrotem, uderzając od tyłu mojego robota. Odrzut cisnął nami o szczyt przedsionka, tak mocno, że mało się nie podarł. Wytrzymał i odepchnął nas w dół, prosto na uwięzione w sieci wijące się stwory.
Wszędzie te falujące kręgosłupy. Przegubowe ramiona, trzaskające jak kościane bicze. Jedno złapało mnie za nogę i ścisnęło jak ceglany pyton. Dłonie Bates odtańczyły przede mną jakiś szaleńczy taniec, po czym to ramię rozpadło się na podskakujące po namiocie części.
Wszystko nie tak, miały być w sieci, miały być obezwładnione…
— Sascha! Odpalaj! — warknęła Bates.
Kolejna macka oddzieliła się od ciała i zatoczyła na ścianę, zwijając się i prostując.
Gdy tylko ściągnęliśmy sieć, otwór wypełnił się aerozolową pianką. W niej wiło się na wpół zanurzone wężydło, złapane dosłownie ułamek sekundy za późno; centralny korpus sterczał jak ogromny okrągły guz obleziony przez gigantyczne robaki.
— SASCHA!
Artyleria. Podłoga przedsionka zamknęła się lamelkowo, szybko jak potrzask, po czym wszystko w nią uderzyło: trepy, ludzie, wężydła, całe i w kawałkach. Nie mogłem oddychać. Każdy naparstek ciała ważył sto kilogramów. Coś klepnęło nas w bok, gigantyczna ręka tłukąca owada. Może korekta kursu. A może zderzenie.
Jednak dziesięć sekund później znów znaleźliśmy się w nieważkości i nic nas nie rozpruło.
Pływaliśmy jak roztocza w piłeczce pingpongowej, otoczeni chaosem maszyn i drgających części ciała. Czegoś, co mogłoby uchodzić za krew, było niewiele. A ta odrobina unosiła się przejrzystymi, falującymi kuleczkami. Sieć polatywała pośrodku wszystkiego, jak opakowany w folię asteroid. Stwory w środku owinęły ramionami samych siebie i nawzajem, zwijając się w drżące, niereagujące na nic kule. Wokół syczał sprężony amonometan, mający utrzymać je w świeżości podczas długiej podróży powrotnej.
— Jasna cholera — sapnęła Sascha, obserwując je. — Krwiopijca to zaplanował.
Ale nie wszystko zaplanował. Nie zaplanował bandy wielorękich obcych, na moich oczach rozdzierających na strzępy jednego ze swych pobratymców. Tego nie przewidział.
A przynajmniej o tym nie wspomniał.
Już czułem mdłości. Bates starannie składała przeguby razem. Przez chwilę prawie nie widziałem pomiędzy nimi ciemnej, napiętej nici świrodrutu, delikatnego jak dym. Ta ostrożność była zrozumiała; równie łatwo przecinał ludzkie kończyny, jak obce. Jeden z robotów przy jej ramieniu czyścił sobie aparat gębowy, ścierając krew ze szczęk.
Świrodrut zniknął mi z oczu. Bo w ogóle wszystko znikało. We wnętrzu wielkiego, ołowianego balonu ściemniało się. Szybowaliśmy, po czystej krzywej balistycznej. Musieliśmy wierzyć, że Scylla zanurkuje i zgarnie nas, jak tylko oddalimy się na dyskretną odległość z miejsca przestępstwa. Musieliśmy zaufać Sarastiemu.
Читать дальше