* * *
Teraz mogę to wreszcie przyznać: zazdrościłem Szpindlowi podejścia do kobiet. Posklejany z pociętych kawałków, jedna zbitka tików i drgawek, ledwo mogąca dotknąć własnej skóry, potrafił jednak być…
Czarujący. To jest to słowo. Czarujący.
W społeczeństwie ten talent już był przeżytkiem, tracąc ważność na równi z niewirtualnym kojarzeniem się w pary. Ale nawet ja jeszcze zdążyłem tego spróbować — nieźle byłoby móc przy tym skorzystać ze Szpindlowego dystansu do samego siebie.
Zwłaszcza kiedy z Chelsea wszystko zaczęło się rozpadać.
Jasne, miałem własny styl. Próbowałem być czarujący na dość osobliwy sposób. Pewnego razu, po kolejnej z niezliczonych kłótni o uczciwość i manipulację emocjonalną, pomyślałem sobie, że może udobrucha ją odrobina humoru i fantazji. Zacząłem podejrzewać, że Chelsea po prostu nie rozumie polityki seksualnej. Jasne, utrzymywała się z edytowania mózgów, ale może po prostu nauczyła się wszystkich tych obwodów na pamięć i nigdy nie zastanowiła, jak one w ogóle powstały, jakie reguły doboru naturalnego je ukształtowały. Może naprawdę nie miała pojęcia, że ewolucyjnie jesteśmy wrogami, że wszystkie związki są skazane na porażkę. Gdybym mógł jej to przemycić do głowy — pokonać wdziękiem jej mechanizmy obronne — może udałoby się jeszcze to wszystko uratować.
Pomyślałem trochę i wymyśliłem doskonały sposób na uświadomienie jej. Napisałem bajkę na dobranoc, rozbrajającą mieszankę humoru i uczucia. Zatytułowałem ją:
KSIĘGA OOGENEZIS
I rzekł Bóg: „Niech się staną Plemniki”. Na to część nasion skurczyła się, potaniając produkcję, i zalała rynek.
I rzekł Bóg: „Niech się staną Jaja”. I plaga Plemników spadła na resztę nasion. I zaprawdę, tylko niektóre wydały owoce, Plemnik bowiem nie zapewniał zygocie pożywienia, poradziły więc sobie tylko największe. A te z biegiem czasu jeszcze bardziej urosły.
Bóg włożył tedy Jaja do łona i rzekł: „Tu czekajcie: jesteście za duże i nieporęczne, niech więc Plemniki szukają was w waszych komnatach. Odtąd będziecie zapładniane wewnętrznie”. I tak się stało.
I rzekł Bóg do gamet: „Owoc waszego złączenia niech żyje wszędzie i przyjmuje dowolne kształty. Może oddychać wodą, powietrzem albo siarczaną breją gejzerów. Ale nie zapominajcie o mym jedynym przykazaniu, niezmienionym od zarania czasu: macie szerzyć swe geny”.
Tak oto Jaja i Plemniki trafiły na świat. I rzekły Plemniki: „Jesteśmy tanie i liczne, jeśli posiejemy się wszędzie, na pewno spełnimy Boży plan. Będziemy odtąd szukać nowych towarzyszek i pozostawiać je z dziećmi, jest bowiem wiele łon, a mało czasu”.
Lecz Jajo odpowiedziało: „Lecz brzemię rozmnażania spoczywa na mnie. Muszę nosić ciało, które jest tylko w połowie moje, i żywić je, nawet gdy już opuści me łono”. (U boku Jaja siedziało bowiem już wiele ciepłokrwistych, porośniętych Jutrem ciałek). „Mogę mieć tylko kilkoro dzieci, muszę się im poświęcać, chronić je i bronić. Zmuszę tedy Plemnika do pomocy, bo to on mnie w to wpakował. I choć będzie cierpiał u mego boku, nie pozwolę mu odejść ani kłaść się z mymi konkurentkami”.
I Plemnik widział, że to jest niedobre.
A Bóg uśmiechnął się, albowiem Jego przykazanie rozpoczęło wojnę Plemnika i Jaja, trwającą nawet wtedy, gdy oba już stały się zbędne.
Pewnego ciemnego wtorkowego wieczoru, gdy światło było idealne, przyniosłem jej kwiaty. Zwróciłem uwagę na paradoks tej odwiecznej romantycznej tradycji — w ramach przedkopulacyjnej łapówki wręcza się odcięte genitalia innego gatunku — a potem, gdy mieliśmy się pieprzyć, wyrecytowałem tę bajkę.
Do tej pory nie wiem, co właściwie poszło nie tak.
Szklany sufit jest w tobie. Nazywa się „sumienie”.
Jakob Holtzbrinck, „Klucze do Ziemi”
Zanim wylecieliśmy, na Ziemi mówiło się o czwartej fali — płynącej w ciszy za nami flocie kosmicznych pancerników, na wypadek gdyby mięso armatnie z przodu natknęło się na coś wrednego. A jeśliby obcy byli przyjaźnie nastawieni, byłaby to ambasadorska fregata pełna polityków i prezesów korporacji gotowych do wepchnięcia się łokciami do pierwszego szeregu. Co z tego, że Ziemia nie miała kosmicznych pancerników ani statków ambasadorskich; przed Ognistym Deszczem nie istniał także Tezeusz. Nikt nigdy nam o takiej armadzie nie mówił, ale tym na pierwszej linii nigdy nie pokazuje się Ogólnego Obrazu. Im mniej wiedzą, tym mniej mogą zdradzić.
Nadal nie wiem, czy czwarta fala istniała. Nigdy nie widziałem żadnego dowodu, o ile to jakiś argument. Może pozostawiliśmy ich błąkających się wokół Burnsa-Caulfielda. A może polecieli za nami aż do Big Bena, podeszli na tyle blisko, że zobaczyli, z czym mamy do czynienia, i zakręcili się na pięcie, zanim coś się stało.
Zastanawiam się, czy tak właśnie było. I czy zdołali wrócić z powrotem.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, mam nadzieję, że nie.
* * *
Gigantyczny piankowy cukierek walnął Tezeusza w bok. „Dół” zakołysał się jak wahadło. Szpindel po drugiej stronie bębna jęknął jak oparzony; ja, w mesie, tłukąc naczynie z gorącą kawą, omal nie oparzyłem się naprawdę.
To już, pomyślałem. Podeszliśmy za blisko i kontratakują.
— Co się, kur…
Na wspólnej linii coś zamigotało, gdy podłączała się Bates z mostka.
— Włączył się główny napęd. Zmieniamy kurs.
— Na jaki? Gdzie? Czyj rozkaz?
— Mój — odparł Sarasti, pojawiając się ponad nami.
Nikt się nie odezwał. Przez właz od rufy do bębna dobiegały zgrzyty. Zajrzałem do schematu alokacji zasobów Tezeusza. Fabrykator przestawiał się na masową produkcję domieszkowanej ceramiki.
Ekrany przeciw promieniowaniu. Prymitywne, ciężkie i solidne, nie to co kontrolowane pola magnetyczne, na których zwykle polegaliśmy.
Z namiotu wyszła zaspana Banda.
— Co się, kurwa, dzieje? — utyskiwała Sascha.
— Popatrz. — Sarasti zawładnął ConSensusem i zatrząsł nim.
To była nawałnica, a nie odprawa: studnie grawitacyjne i tory orbit, symulacje odkształceń i naprężeń w burzach amoniaku i wodoru, stereoskopowe obrazy planet zakopane pod stertami nakładek, od gamma po radio. Widziałem punkty przegięcia, siodłowe i niestabilnej równowagi. Widziałem wykreślone w pięciu wymiarach katastrofy zagięć. Moje dodatki natężały się, próbując obrócić tą informacją; mój białkowy półmóżdżek starał się z wysiłkiem zrozumieć co z niej wynika.
Coś się przed nami skrywało, i to na widoku.
Pas akrecyjny Bena dalej rozrabiał. Nie było tego widać na pierwszy rzut oka — Sarasti nie musiał liczyć toru każdego kamyka, góry i planetozymala, żeby odkryć prawidłowość, ale prawie. I ani on sam, ani sumując inteligencję z Kapitanem, nie byli w stanie wytłumaczyć tych trajektorii wyłącznie skutkiem jakiegoś dawnego zakłócenia. To nie był po prostu opadający kurz, lecz kurz, którego część maszerowała na dół do taktu czegoś, co nawet teraz sięgało spod chmur i ściągało te okruchy z orbity.
I nie wszystkie kamienie trafiały do atmosfery. Wzdłuż równika Ben nieustannie migotał od uderzeń meteorytów — o wiele słabszych niż jaskrawe tory ślizgaczy i niknących w okamgnieniu — ale charakterystyka ich częstotliwości nie kleiła się z liczbą spadających skał. Całkiem jakby od czasu do czasu jakiś kawał skały przeskakiwał do równoległego wszechświata.
Читать дальше