Bates skinęła głową.
— Mój domysł: Rorschach wciąż jest w budowie. Może kontaktujemy się z jakimś automatycznym systemem.
— Więc mamy nie zwracać uwagi na tabliczki „nie deptać trawy” i po prostu wejść.
— Stać nas, żeby poczekać na odpowiedni moment. Nie spieszyć się.
— Aha. Teraz może sobie z nimi poradzimy, a ty chcesz poczekać, aż awansują z „niewidocznych” na „niezwyciężonych”. — Szpindel zadygotał i odstawił kawę. — Gdzie cię to wojsko szkoliło? Na Akademii Fair Play?
Bates zignorowała docinek.
— Fakt, że Rorschach wciąż rośnie, może być dobrym powodem, żeby dać mu na jakiś czas spokój. Nie mamy pojęcia jak wygląda — dorosła, nazwijmy to — forma tego artefaktu. No tak, maskował się. Zwierzęta, zwłaszcza młode, często chowają się przed drapieżnikami. Jasne, że odpowiada wymijająco. Nie udziela nam odpowiedzi. Ale może ich nie zna, myśleliście o tym? Co byśmy wskórali, wypytując ludzki embrion? Dorosła postać to całkiem inne zwierzę.
— Dorosły zmiele nam dupę w maszynce.
— Z tego, co wiemy, to mógłby i embrion. — Bates przewróciła oczyma. — Jezu, Isaac, to ty jesteś biologiem. Chyba nie muszę ci przypominać ile płochliwych i bojaźliwych zwierząt umie się odgryźć w sytuacji bez wyjścia? Jeżozwierz nie chce kłopotów, ale jeśli będziesz się do niego dobierać, pokłuje ci całą gębę.
Szpindel się nie odezwał. Przesunął kawę na bok wzdłuż wklęsłego blatu, tak że ledwo do niej sięgał. Płyn w kubku rysował ciemny okrąg, idealnie równoległy do krawędzi, ale nieco przechylony ku nam. Wydało mi się nawet, że w samej powierzchni cieczy dostrzegam minimalną wklęsłość.
Uśmiechnął się nieznacznie, widząc ten efekt.
James odchrząknęła.
— Nie lekceważę twoich obaw, Isaacu, ale według mnie daleko nam do wyczerpania drogi dyplomatycznej. Przynajmniej chce gadać, choć nie jest tak otwarty, jak byśmy chcieli.
— No pewnie, że mówi — odparł Szpindel ze wzrokiem utkwionym w przechylonym kubku. — Całkiem inaczej niż my.
— To prawda. Ma coś…
— To nie jest po prostu niepewność. Czasem zachowuje się wręcz jak dyslektyk, zauważyliście? I mieszają mu się zaimki i osoby.
— Jak na to, że nauczył się języka przez bierne nasłuchiwanie, to i tak nieźle mu poszło. Na moje oko, oni są lepsi w przetwarzaniu mowy niż my.
— Trzeba dobrze znać język, żeby tak gadać ogólnikami, nie?
— Gdyby chodziło o człowieka, zgodziłabym się z tobą — odrzekła James. — Ale to, co nam wydaje się wybiegiem czy oszustwem, można wytłumaczyć faktem, że posługują się mniejszymi jednostkami konceptualnymi.
— Jednostkami konceptualnymi? — Właśnie zauważałem, że Bates nigdy nie sięgała po podpowiedź, jeśli mogła tego uniknąć.
James kiwnęła głową.
— To tak jakby przetwarzać wiersz tekstu słowo po słowie zamiast kompletnymi frazami. Im mniejsze jednostki, tym szybciej dają się rekonfigurować, co daje bardzo szybkie odruchy semantyczne. Ale istnieje wada: trudno zachować taki sam poziom spójności logicznej, bo jest bardziej prawdopodobne, że większe struktury zostaną potasowane.
— Czekaj… — Szpindel wyprostował się, zapomniawszy o płynach i siłach odśrodkowych.
— Ja tylko twierdzę, że to niekoniecznie jest umyślne oszustwo. Ktoś, kto analizuje informację w jednej skali, może być nieświadomy niespójności w innej; możliwe nawet, że jest mu ona niedostępna na poziomie świadomości.
— To nie wszystko.
— Isaacu, nie możesz przykładać ludzkich norm do…
— Bo się zastanawiałem, co ty właściwie robisz. — Szpindel grzebał w zapisach. Chwilę później wyłowił fragment.
Proszę o informację o środowiskach, które uważacie za śmiertelnie niebezpieczne. Proszę o informację o waszej odpowiedzi dotyczącej perspektywy grożącego nam narażenia na śmiertelnie niebezpieczne środowiska.
CHĘTNIE SPEŁNIĘ PROŚBĘ. ALE ŚMIERTELNE NIEBEZPIECZEŃSTWO TO DLA WAS COŚ INNEGO NIŻ DLA NAS. JEST WIELE ZMIENNYCH CZYNNIKÓW.
— Sprawdzałaś ich! — zapiał z zachwytem Szpindel. Uderzył się w usta, bo dostał tiku w szczęce. — Czekałaś na reakcję emocjonalną!
— Tak mi tylko przyszło do głowy. To żaden dowód.
— A była jakaś różnica? W czasie reakcji?
James zawahała się, potem pokręciła głową.
— To był głupi pomysł — odparła. — Tyle zmiennych, nie mamy nawet pojęcia jak oni… no wiecie, to przecież obcy…
— Ale objawy patologii są klasyczne.
— Jakiej patologii? — zapytałem.
— To nic nie znaczy, potwierdza tylko, że różnią się od ludzkich zwyklaków — upierała się James. — To nie powód, żeby ktokolwiek z obecnych tutaj kręcił nosem.
Spróbowałem jeszcze raz:
— Jakiej patologii?
James znów pokręciła głową. Wyjaśnił mi Szpindel:
— Pewnie słyszałeś o takim syndromie. Szybko gada, zero sumienia, skłonność do zabawnych przejęzyczeń i przeczenia samemu sobie. Nie okazuje emocji.
— Tyle że nie mówimy o ludzkich istotach — cicho powtórzyła James.
— Ale gdyby — ciągnął Szpindel — nazwalibyśmy Rorschacha klinicznym socjopatą.
Sarasti nie odezwał się przez całą rozmowę. Teraz, gdy w powietrzu zawisło to słowo, zauważyłem, że wszyscy starają się na niego nie patrzeć.
* * *
Oczywiście wszyscy wiedzieliśmy, że Jukka Sarasti jest socjopatą. O tym się po prostu nie wspominało w kulturalnym towarzystwie.
Lecz Szpindel nie był aż tak kulturalny. A może po prostu prawie Sarastiego rozumiał: patrzył na wskroś potwora i widział organizm, taki sam produkt doboru naturalnego, jak ludzkie mięso, które pożarł eony temu. Taka perspektywa jakimś sposobem go uspokajała. Mógł się przyglądać, jak Sarasti go obserwuje, i się nie wzdrygać.
— Żal mi tego biednego skubańca — powiedział kiedyś, jeszcze na szkoleniu.
Niektórzy pomyśleliby: co za bzdura. Ten człowiek, tak mocno spięty ze sprzętem, że własna motoryka siadała mu z braku dbałości i pokarmu, ten człowiek, słyszący promienie Roentgena i widzący odcienie ultradźwięków, tak przeżarty poprawkami, że nawet własnych opuszek nie był w stanie pomacać bez czyjejś pomocy, ten człowiek jest w stanie litować się nad kimkolwiek? A już szczególnie nad widzącym w podczerwieni drapieżcą, skonstruowanym, by mordować bez cienia wyrzutu?
— Empatia wobec socjopatów to nieczęste — rzuciłem.
— A może powinno być częstsze. Bo my — machnął ręką; w symulatorze zawirował, zakręcił się pakiet zdalnych czujników — my mogliśmy wybrać sobie dodatkowe moduły. A wampiry musiały być socjopatami. Za bardzo przypominają własne ofiary. Wielu systematyków nawet nie uważa ich za odrębny podgatunek, wiesz? Nigdy też nie zróżnicowali się na tyle, by oddzielić się reprodukcyjnie. Może to raczej zespół patologii niż rasa. Po prostu garstka przymusowych ludożerców, ze stałym zbiorem ułomności.
— I jak z tego wynika…
— Kiedy możesz żywić się tylko własnym gatunkiem, empatia musi zaniknąć w pierwszej kolejności. W jego położeniu psychopatia to żadna choroba, nie? Raczej strategia przetrwania. Ale nam ciągle chodzą od nich ciarki po plecach, więc zakuwamy ich w łańcuchy.
— Myślisz, że trzeba było zreperować im Skazę Krzyżową?
Każdy wiedział, czemu tego nie zrobiliśmy. Tylko głupiec nie dba o zabezpieczenia, wskrzeszając potwora. A wampiry miały je wbudowane — Sarasti bez środków antyeuklidesowych dostałby konwulsji na widok pierwszego z brzegu okna.
Читать дальше