— Pierwszy kontakt. To chyba dobra okazja do imprezy.
Jeszcze raz sprawdziłem źródło. Nie, to nie był przekład; to naprawdę był nieprzetworzony sygnał od… Rorschacha, tak się określił. W każdym razie część tego sygnału; promień zawierał jeszcze inne, nieakustyczne składowe.
Przeglądałem je przez chwilę, gdy James powiedziała:
— Proszę o informacje o tej imprezie. — Korzystała ze standardowych protokołów rozmów między statkami.
— Jesteś zainteresowana.
Teraz mocniejszy, młodszy głos.
— Tak.
— Jesteś?
— Tak — cierpliwie powtórzyła Banda.
— Jesteś?
Nieznaczne wahanie.
— Tu Tezeusz.
— Wiem, zwyklaku.
Teraz po mandaryńsku:
— A ty kim jesteś?
Żadnej wyraźnej zmiany harmonicznych. A jednak głos jakimś sposobem stał się ostrzejszy.
— Mówi Susan James. Jestem…
— Tu ci się nie spodoba, Susan. Chodzi o fetyszystyczne religie. Niebezpieczne obrzędy.
James zagryzła wargę.
— Proszę o wyjaśnienie. Czy te obrzędy nam zagrażają?
— To absolutnie możliwe.
— Proszę o wyjaśnienie. Niebezpieczne są obrzędy czy warunki na niskiej orbicie?
— Warunki wynikające z zakłóceń. Słuchaj uważniej, Susan. Brak uwagi sugeruje obojętność — powiedział Rorschach. — Albo brak szacunku — dodał po chwili.
* * *
Za cztery godziny Ben miał wejść nam w drogę. Cztery godziny nieprzerwanej, ciągłej komunikacji, o wiele łatwiejszej niż ktokolwiek się spodziewał. To coś mówiło przecież naszym językiem. Przez cały czas wyrażało grzeczną obawę o nasz los. A jednak, mimo łatwości porozumiewania się w ludzkim języku, powiedziało nam bardzo mało. Przez cztery godziny udało mu się uniknąć odpowiedzi wprost na wszystkie pytania, mówiło tylko, że bliższy kontakt jest bardzo niewskazany. Do momentu wejścia w cień Bena nie dowiedzieliśmy się dlaczego.
W połowie dialogu na pokład zeskoczył Sarasti, w ogóle nie dotykając stopami schodów. Przy lądowaniu chwycił dla równowagi poręcz i tylko odrobinę się zachwiał. Ja na jego miejscu odbijałbym się od pokładu jak kamyk w betoniarce.
Przez resztę sesji stał sztywno jak posąg — kamienna twarz, oczy ukryte za onyksową osłoną. Gdy sygnał Rorschacha zanikł w pół zdania, gestem zebrał nas wokół stołu w mesie.
— To gada — powiedział.
James kiwnęła głową.
— Ale poza tym, że prosi, żebyśmy trzymali się z daleka, to za wiele nie mówi. Przybierało głos dorosłego mężczyzny, choć sugerowany wiek kilka razy się zmieniał.
Już to wszystko słyszał.
— Struktury?
— Protokoły opanowane idealnie. Mają o wiele większy zasób słów, niż dałoby się zaczerpnąć ze standardowych nawigacyjnych rozmów między paroma statkami, co znaczy, że jakiś czas słuchali naszych wewnątrzukładowych transmisji. Według mnie przynajmniej parę lat. Z drugiej strony, jest to jednak o wiele mniejszy zasób słów, niż da się pozyskać z monitorowania środków masowego przekazu, więc prawdopodobnie przybyli już po Epoce Transmisji Radiowej.
— A czy używają właściwych słów?
— Używają gramatyki ogólnej i odległych zależności, przynajmniej czterech poziomów rekurencji w zakresie wąskiej zdolności językowej, nie widzę zresztą powodu, żeby przy dłuższym kontakcie nie zeszli jeszcze głębiej. Jukka, to nie papugi. Znają reguły. Na przykład ta nazwa…
— Rorschach — mruknęła Bates. Kostki jej trzasnęły, gdy ściskała piłeczkę. — Ciekawie sobie wybrali.
— Sprawdziłam w rejestrze. Jest jonowo-anty frachtowiec Rorschach na Pętli Marsjańskiej. Ktokolwiek do nas mówił, potraktował swoją platformę jako odpowiednik naszych statków i wybrał sobie z nich pasującą nazwę.
Szpindel opadł na krzesło koło mnie. Bańka kawy w ręku połyskiwała jak żelatyna.
— Akurat taką, ze wszystkich statków w układzie? O wiele zbyt symboliczne, jak na przypadkowy wybór.
— Pewnie nie był przypadkowy. Niezwykłe nazwy statków prowokują do uwag. Pilot Rorschacha nawiązuje rozmowę z jakimś innym statkiem, a ten inny rzuca: „Kurka, co za dziwna nazwa”, na co Rorschach improwizuje coś o jej pochodzeniu, a wszystko roznosi się w eterze. Ktoś słuchający tych rozmów nie tylko identyfikuje nazwę i to czego ona dotyczy, ale rozumie, w pewnym zakresie, kontekst. Nasi obcy przyjaciele pewno podsłuchali sobie pół rejestru i wywnioskowali, że nazwa Rorschach lepiej określa coś nieznanego, niż, powiedzmy, SS Jaymie Matthews.
— Czyli są terytorialni i inteligentni. — Szpindel się skrzywił, wyczarowując kubek spod krzesła. — Pięknie.
Bates wzruszyła ramionami.
— Może i terytorialni. Ale niekoniecznie agresywni. Ja nawet się zastanawiam, czy mogliby nam coś zrobić, gdyby chcieli.
— Ja nie — powiedział Szpindel. — Te ślizgacze…
Major machnęła lekceważąco ręką.
— Wielkie statki skręcają powoli. Jeśli będą się ustawiać, żeby nam przygrzać, zobaczymy to dużo wcześniej. — Rozejrzała się. — Słuchajcie, czy to tylko mnie wydaje się dziwne? Mają międzygwiezdną technologię do przebudowywania superjowiszów i ustawiania meteoroid jak słoni na paradzie, a chowają się? Przed nami?
— Może tu jest ktoś jeszcze? — niepewnie podsunęła James.
Bates pokręciła głową.
— Maskowanie było kierunkowe. Przeznaczone dla nas i nikogo innego.
— I nawet my je przejrzeliśmy — dodał Szpindel.
— No właśnie. Więc plan B, który jak dotąd składa się z gadki i mętnych ostrzeżeń. Mówię tylko, że nie zachowują się jak giganci. Postępowanie Rorschacha wygląda na… improwizowane. Chyba się nas nie spodziewali.
— No nie. A Burns-Caulfield był…
— Chyba się nas tak szybko nie spodziewali.
— Hm — mruknął Szpindel, trawiąc te słowa.
Major przesunęła dłonią po nagiej czaszce.
— Czemu mieliby się spodziewać, że damy sobie spokój, po tym, jak się dowiedzieliśmy, że nas namierzyli? Oczywiście szukalibyśmy gdzie indziej. Możliwe, że cała akcja z Burnsem-Caulfieldem była po to, żeby zyskać na czasie; na ich miejscu przewidywałabym, że kiedyś w końcu tutaj dotrzemy. Ale myślę, że jakimś cudem źle to oszacowali. Przylecieliśmy szybciej, niż oczekiwali, i złapaliśmy ich z ręką w nocniku.
Szpindel otworzył swój bąbel i wlał zawartość do kubka.
— Spory błąd, jak na kogoś tak inteligentnego, nie? — W zetknięciu z parującym płynem zapłonął hologram, dyskretna pamiątka z Zeszkliwionej Strefy Gazy. Mesę wypełnił zapach splastyfikowanej kawy. — Zwłaszcza po tym, jak obmierzyli nas co do metra — dodał.
— I co zobaczyli? Silniki jonowo-antymaterialne. Żagle słoneczne. Statki, które latami lecą do Kuipera i nie mają zasobów, żeby się wybrać gdziekolwiek dalej. Telemateria nie istniała, poza symulatorami Boeinga i kilkoma prototypami. Musieli uznać, że jedna przynęta da im wystarczająco dużo czasu.
— Czasu na co? — zapytała James.
— Cokolwiek to jest, mamy dobry punkt obserwacyjny — odrzekła Bates.
Szpindel uniósł chorą ręką kubek i siorbnął. Kawa zadygotała w swym więzieniu, w nie do końca przekonującym ciążeniu bębna zmieniając się w falki i kropelki. James zasznurowała usta z dyskretną dezaprobatą. W środowiskach o zmiennej grawitacji otwarte pojemniki na płyny były regulaminowo zabronione, nawet dla ludzi bez takich problemów z motoryką jak Szpindel.
— Czyli blefują — odezwał się w końcu Szpindel.
Читать дальше